Dwie Córki

Dwie Córki

czwartek, 27 listopada 2014

Eat Wear Love

Przygotowywałam posta o mojej młodszej latorośli. Od kilku dni, w każdej wolnej chwili coś dopisywałam. Dziś chciałam skończyć i... Nic z tego. Nie leży mi ten post w ogóle!

Jakiś twórczy marazm mnie dopadł. Zimno się zrobiło, biometr niekorzystny, ciśnienie spadło? Nie wiem. Wiem, że nie opublikuję tamtego posta, bo jakiś taki niemój.

Słyszałam ostatnio, że jak się maluje obraz i przerwie w połowie to potem ciężko dokończyć w takiej formie, jaka pierwotnie kształtowała się w głowie. Może z pisaniem na blogu jest podobnie. Zawsze, gdy piszę mam w myślach zdjęcia, które chciałabym połączyć z tekstem. Gdy przychodzi co do czego staję przed wyborem - albo piszesz albo ogarniasz zdjęcia. No i zwykle wybieram to pierwsze. 

Moja szwagierka mówi, że film "Eat Pray Love" opisuje historię jej życia. Nie oglądałam, ale od razu nasunęła mi się modyfikacja - eat, wear, love - to idealnie wpasowuje się w moje, nasze, rodzinne ostatnie czasy. W jedzeniu nastąpiła rewolucja (poza oczywiście cycem, który jest constans), noszenie utrzymano na dotychczasowym poziomie, miłość od czasu cudownego porodu domowego Panny Di można u nas w mieszkaniu kroić nożem. Jasne, że są lepsze i gorsze dni. Jasne, że jestem choleryczką i (niestety) rzucam czasem mięsem (i nie tylko). Ale ogólnie LOVE is in the air.

Dalia skończyła 9 miesięcy, czyli właśnie minęła nam druga ciąża - tym razem poza brzuchem. Siedziała w nim 41 tygodni z zegarkiem w ręku, stresując matkę, która przed oczami miała już wizję szpitala i różnych dziwnych akcji. Siła myśli jest jednak ogromna i to, co głęboko we mnie siedziało i to, czego tak bardzo pragnęłam - spełniło się. Dalia urodziła się w domu.

Jeszcze chwilę temu fikała koziołki w brzuchu, była wesołym płodzikiem pokazującym pupę do ekranu, a teraz czworakuje po mieszkaniu i otwiera dzioba jak tylko widzi, że jem kanapkę. Obgryza buty w przedpokoju i uwielbia odprowadzać Siostrę do przedszkola. Dziś powiedziała do mnie "MA-MA" <3 Uwielbia bawić się w "niema, niema, jest" sama potrafi przywlec jakąś szmatę i zainicjować zabawę. Kocham to! Ma sześć zębów, trochę włosów za uchem z lewej strony i za długie paznokcie, bo nożyczki się zgubiły. 

Za chwil parę będę robić tort z jedynką na czubku. Czas nabrał formy abstrakcyjnej i w tym momencie żyję od wydarzenia do wydarzenia. Z kalendarzem w ręku. Ledwo były urodziny Olgi, pisałam, że zaraz urodziny Dziadka - no to już po. W sobotę urodziny Babci Joli Z Kotkiem (bo druga babcia Jola nie ma kotka) i Święta! Nowy Rok! Wiosna, lato, jesień, zima...

A kiedy dorośli mówili "Zobaczysz, jak czas leci dopiero kiedy pojawią się dzieci" - pukaliśmy się w głowę.

niedziela, 23 listopada 2014

Się dzieje!

Czy wcześniej w strefie parentingowej nic się nie działo, czy ja, z racji nieposiadania bloga, byłam w tym temacie totalnym ignorantem?

Jestem pod wrażeniem akcji, jakie pojawiły się w internetach w ostatnim czasie. Walczymy, by przyszłe mamy nie stały w kolejkach. Toczymy boje o lepszy poród. Chcemy, aby Tato pomagał Mamie - pod każdą jedną z tych inicjatyw mogę podpisać się obiema rękami.

Dziś ruszyła ostatnia inicjatywa z wymienionych wyżej, którą wspieram i popieram. Bycie Tatą to nie obowiązek - to przywilej. Każdy może być ojcem, ale trzeba być kimś wyjątkowym, by być tatą. Miłość do dziecka matki mają zapisaną niemalże w genach. Tony endorfin uwalniane podczas porodu gwarantują big love bez większego wysiłku (no dobra, poród to spory wysiłek, ale wiecie co mam na myśli). A co z TATĄ? To nie jego przez kilka miesięcy bobas kopie i naciska na pęcherz, to nie on rodzi, to nie on leży z golutkim małym trollem i nie napawa się jego cudownym zapachem, wyglądem; to nie on karmi piersią. 

Tata na więź z dzieckiem musi sobie zapracować. Najczęściej właśnie pomagając mamie! Przewinąć, ubrać, ponosić, wykąpać. Błahe czynności, a jednak jakże istotne. Będąc zosią-samosią zdaża się nam, mamom, wykluczać element męski ze wspólnej codzienności - i to błąd! Włączmy wszystkich tatuśków do pomocy. Dzielmy z nimi opiekę nad naszymi dziećmi. Pozwólmy się wspierać w ciąży, trzymać za rękę podczas porodu, pomagać w wychowywaniu małych trolli. Mama i Tata działają wspólnie!


poniedziałek, 17 listopada 2014

Nasz Most

Jest takie jedno miejsce we Wrocławiu, odkryte przypadkiem podczas rowerowych eskapad. Nasze miejsce, nasz most. Jeszcze zanim pojawiły się dzieci często jeździliśmy na rowerach i to była ulubiona trasa - z jednej części miasta w drugą, omijając ruch, zgiełk i hałas centrum, poprzez wał rzeczny, las, most i ogródki działkowe.

Niewiele osób wie o istnieniu tej trasy, dlatego też jest taka ekscytująca. 

Będąc w ciąży z Olgą postanowiliśmy, że właśnie tam zrobimy sobie brzuchatą sesję. Weszło nam w krew, gdyż rok później zrobiliśmy tam sesję z Roczniakiem. Przez kolejne lata dokumentowaliśmy na fotografiach jak rośnie. We wrześniu 2013 wpadło do albumu parę klatek z drugim brzuchem, a w tym roku zaszaleliśmy i poprosiliśmy Łukasza, żeby to znowu on stanął za obiektywem.
















 Prawda, że świetna miejscówka? Uwielbiamy takie. Nasze.

Starszak w brzuchu 2009 
&
Starszak roczniak 2010

PS. Czerwona puffa była z nami tylko na dwóch sesjach. Dokonała żywota po tym jak nasza kotka Bazylia w ramach kociego focha urządziła sobie na niej kuwetę... Kotki już z nami nie ma, ale spokojnie - nie dlatego, że nasiurała w puffę.

piątek, 14 listopada 2014

Pięć lat temu

Pięć lat temu moja Starsza Córka miała 7 dni. Od tygodnia byłyśmy juz w domu, a Pan Ojciec zdążył wytrzeźwieć po Pępkowym.

Była taka mała, taka głośna i taka wymagająca. A ja? Pierwsze dziecko - milion pytań, jeszcze więcej obaw. Nie było łatwo. 

Teraz skończyła lat tyle, ile palców w całej dłoni. Rysuje Księżniczki, biega jak zawodowiec, foszy się jak rasowa kobieta. Ciągle w ruchu, skacze, robi fikołki, jest w stu miejscach na raz. Chce śpiewać, malować, jeździć na rolkach. Panicznie boi się wszelkich robali, piszczy na widok muszki owocówki, ale za to wszystkie koty w okolicy zagłaskałaby na śmierć. Karmi kozy, kury, podskakuje w kałużach, prosi by czesać ją w warkocze. Jest śliczną, mądrą dziewczynką, której potencjału wciąż nie potrafię w pełni docenić. Wciąż patrzę na nią przez pryzmat "zimnego chowu" Tracy, ciągle podnoszę jej poprzeczkę a nasza relacja nie zmierza w kierunku, w którym bym chciała.

Zawsze marzyłam o dobrych stosunkach z moimi dziećmi i choć wiem, że tworzymy je przez całe życie, to wierzę, że wszystko zaczyna się na sali porodowej. Że poród i jakość narodzin, a także trzy pierwsze lata sprzyjają tworzeniu się więzi i programują nasze życie na kolejne lata.


Dużo zrozumiałam dopiero teraz, niedawno, po lekurze "Mundrej". Pod ostatnim wywiadem z położną Barbarą Baranowską podpisuję się obiema rękami. BB mówi: "Uważam, że sposób w jaki przychodzimy na świat, i pierwsze trzy lata decydują o tym, jakie nasze życie będzie w całości. Uważam, że jak poród jest dobry, to dobre będzie karmienie. Jak będzie dobre karmienie, to będzie dobra relacja. Jak będzie dobra relacja z mamą, będzie dobra więź. Jak będzie dobra więź, to wyrosnę na dbającą o siebie, prozdrowotną nastolatkę. Jak będę taką nastolatką, to zostanę zdrową kobietą, która znajdzie faceta z dobrej więzi, stworzymy dobrą parę i tak dalej. I czemuż by tak miało nie być?"

Urodzenie Olgi nie było dla mnie traumatycznym doświadczeniem, ale do najmilszych też nie należało. W tej świadomości utwierdził mnie dopiero mój drugi poród - w porównaniu narodziny pierwszej córki nie wypadają najlepiej. 

Zaczęło się w czwartek po wieczornej wizycie u ginekologa, kiedy to pan doktor podczas badania zrobił mi "coś". Nie powiedział co, teraz mogę jedynie domniemywać - może to był masaż szyjki? Bolało. I zostało skomentowane "jak to panią boli, to jak tam ma się dziecko zmieścić?". Wtedy wydało mi się to zabawne, nawet się zaśmiałam.

W domu zjedliśmy z Małżonem gyros, obejrzeliśmy "Kill Billa", położyliśmy się spać, a o 22:00 obudził mnie skurcz i tak, wiedziałam, że to TO. Był zupełnie inny od poprzednich przepowiadających i nie dał się z niczym pomylić. Wyskoczyłam z łóżka, poszłam pod prysznic, potem wklepałam trochę mejkapu i obudziłam Sprawcę Całego Zamieszania. Na pytanie "sssorobiszz" padło "rodzę" - reszta potoczyła się dość sprawnie. Telefon do położnej, akurat jest na dyżurze, ale fart. Kanapki, woda, domknięcie walizki i jedziemy. Jest 1 w nocy, miasto śpi, mnie dobijają dziury na drodze, droga w skurczach dłuży mi się niemiłosiernie.

Wpadamy na IP, tam pierwsze schody. "Co się dzieje?" "Rodzę" "Ale co się dzieje?" "Yyy ale o co chodzi?". Pierwszy beton, zaspana pielęgniarka, która kładzie mnie na fotel i dzwoni po lekarza, bo przecież trzeba sprawdzić podwozie. W międzyczasie lawina pytań "Ma ubezpieczenie? Ile ma lat? Kim jest z zawodu?". Najbardziej utkwiło mi w pamięci pytanie o zawód męża i to, że nie mogłam zupełnie się na tym skupić. W końcu warknęłam, że jest studentem i tak pani piguła wpisała w książeczce zdrowia. Z tego wszystkiego akcja spowalnia, skurcze wyciszają się, ja nie mogę się skupić na tym co ważne, ostatecznie blednę na widok wielkiego, metalowego szpitalnego wziernika i na tym etapie mam już wszystkiego dosyć... Przyjmą mnie na porodówkę, ale hola hola najpierw lewatywka. Mówię, że nie ma potrzeby, nie słuchają, robią i tak. Efekt jest taki, że ląduję w ciasnym wc, z wydzieloną porcją papieru, za drzwiami stoi pielęgniarka co chwilę pytając "czy już?", a mnie się włącza czyszczenie wielostronne - jak zaczęłaś ciążę od mdłości tak też ją skończysz, kobieto.

Na górze porodówka. Nie wpuszczają Małżona, mnie podpinają do kabli na łóżku za parawanem. Czuję, że nie mogę leżeć, że muszę wstać, chodzić, NIE "leży, bo mi się tu nic nie pisze! słabe te skurcze..". Wiję się na twardym materacu, zaczynam wymiotować, przynoszą mi miskę, mówię, że się nie położę więcej, więc dają mi stołeczek. Tu pojawia się zblazowany pan doktor z dwoma pytaniami "kiedy się brzuch obniżył? - nie obniżył" oraz "kiedy pani odeszły wody? - nie odeszły" i podsumowaniem "to pani dzisiaj nie urodzi". Cześć jak czapka, odwrócił się i wyszedł. Pasowałoby tu "trzasnął drzwiami", ale drzwi nie było, więc machnął parawanikiem. Czarne miał włosy. I był w miarę młody. Pięć godzin później zobaczyłam go drugi raz, gdzieś między swoimi nogami, jak rodziła się Pierwsza Córka. Kto miał rację?

Biorą mnie na salę rodzinną, wpuszczają Małżona. Sala jest tragiczna, nie ma łazienki, ale możemy być razem. Dostaję piłkę, stołek, światło jest przygaszone. Boli mnie bardzo, pomagają piąstki męża wbite w krzyż - jak się potem okazuje mam fantastyczne skurcze krzyżowe. Dwa razy idę pod prysznic - wracając po pierwszym razie mam ogromną ochotę położyć się po drodze na zimnych kaflach. Robię to i natychmiast zostaję podniesiona. Nie wolno... Mam swoją położną, więc teoretycznie jest lepiej niż standardowo, a przynajmniej My w to wierzymy. Ale nie mam wpływu na to, kiedy mnie bada, a jak do mnie mówi to mam odpowiadać, nie ważne że jest skurcz i chciałabym się skupić na czymś innym. Dostaję "coś" - jakieś czopki, po których idę spać. Skurcze spowalniają, są co 3 minuty, ja śpię między nimi, leżę na boku. Gdy się wybudzam słyszę, że mam iść znowu pod prysznic i że już niedaleko. Córka ma być duża - 4 kg. Idę i pod wodą dostaję takich turboskurczy, że wyrywam ze ściany metalową rączkę, taką do trzymania równowagi pod prysznicem, oczywiście się nie przyznaję, nieee, to nie ja.

Paweł mnie wyciąga, wracamy do sali, będziemy przeć. Jestem mega słaba i parcie na stojąco bardzo mnie męczy, męczy się też Pablo, który musi mnie podtrzymywać. Położna biurkową lampką świeci mi między nogi, jest głowa, dziecko duże, lepiej usiąść. Ok, jest mi wszystko jedno, pakują mnie na łóżko, negocjuję jedynie, że się nie położę, brakuje mi czegoś do złapania rękoma, teraz wiem, że rebozo sprawdziłoby się idealnie.

Nie wiem czy boli, nie wiem co się dzieje, nie ogarniam tego okresu porodu. Nie ma mnie tam. Wiem, że rodzę dzieci w czepku, a czepek Pierwszej Córki zostaje przebity "żeby mi ułatwić"... Zostaję nacięta "żeby mi ułatwić, bo duże dziecko". Ostatecznie 3350g. Czyli mało! Prę, krzyczę, słyszę, że "mam nie krzyczeć". Jest piątek godz. 7:50. W pewnej chwili pada głośne "DO PORODU" i zbiega się widownia. Zbiega, dosłownie. Pan doktor, pan jakiśtam, pani położna druga, pani pielęgniarka, cholera, ktoś jeszcze? I wszyscy się gapią na moje krocze. Córka się rodzi, zostaje mi obrócona tyłkiem do twarzy "żebym zobaczyła, że naprawdę córka", wsadzają mi ją pod koszulę. 7:55. Jest sina, fioletowa, czerwona, maziowata. Krzywi się i stęka, boję się ją dotknąć. Cycek mi gdzieś uciekł, a ona cwaniara szuka! I ciumka! I wie czego chce dziewczyna! I teraz... dziś potrafię już nazwać po imieniu co tam się wydarzyło - byłam zażenowana. Byłam zawstydzona. Tak cholernie się wstydziłam, że ONI tam stoją, wszyscy, w rządku i się na mnie, na nas, gapią. Tak się wstydziłam, że bałam się ruszyć, zmienić pozycję, złapać tego cycka i Ją nakarmić! Cokolwiek! Położna powiedziała "no, to zabieramy, tata idzie, a mamą się zajmiemy". Ile trwał kontakt "skóra do skóry"? 5 minut? 10...? Pierwsze zdanie jakie padło z moich ust do Pierwszej Córki brzmiało mniej więcej "ty cholero, ale mamę wymęczyłaś". Koszmar. Jak mogłam..? Byłam totalnie zażenowana obecnością tylu osób - nie dali mi, nam, prywatności w tak ważnej chwili... Obserwowali mnie, nie wiedziałam co robić! I czy cokolwiek mogę zrobić... Nie wiem kiedy i jak urodziłam łożysko. Nie zarejestrowałam tego faktu w ogóle. Wiem, że długo mnie szyli. I bolało, a nie chcieli dać więcej znieczulenia.



Gdy już w końcu poszyli co najpierw pocięli - kazali iść się umyć - poszłam z Małżonem, żeby mi pomógł. W tej łazience nie było zamka, ja się myłam, a biedak chciał się wysikać - wlazła piguła i go ochrzaniła! Że co sobie wyobraża, że to łazienka dla rodzących, a on jak chce beszcześcić kibel to ma iść na inne piętro:D dosłownie! 

Siedzieliśmy potem za jakimś parawanem. Mnie dali kromkę z jajkiem do jedzenia, ktoś przyszedł pokazać jak karmić dziecko, Młoda pięknie ssała, ale bolało gorzej niż rodzenie chwilę wcześniej. I tak się zaczęły schody kolejne. Żadnej pomocy laktacyjnej... Był piątek, przez weekend Poradnia była zamknięta. Pielęgniarki będące na dyżurze albo nie chciały albo nie wiedziały jak zabrać się do pomocy. Doradziły mi gumowe kapturki, herbatki laktacyjne, laktator... A przystawanie dziecka? A po co? Płakałam bardzo dużo podczas pobytu w szpitalu. Dziecko mi dokarmiali jednocześnie nie mówiąc co tak właściwie robić z tymi cyckami. Zamiast ssania bobasowego podstawiali mi laktator pod nos. A raczej pod cyc. Nic nie leciało = nie ma pani mleka. Ale mimo to, po powrocie do domu karmiłam wyłącznie piersią. Przeszłam wiele - nawał, zator, zapalenie, kapusta, masaż, ciągle te nieszczęsne kapturki.. Nie czerpałam żadnej radości z karmienia piersią. Jedna sesja cycowania potrafiła trwać 40 minut. Nie umiałam karmić poza domem. Tracy Hogg weszła mi na głowę z harmonogramem karmień co 3 godziny. Jak teraz sobie o tym pomyślę to aż mną wzdryga - wtedy byłam przekonana, że robię dobrze.

Istne piekło rozpętało się po wizycie u pediatry. Usłyszałam, że głodzę dziecko. Że te wielkie piersi to tylko są takie duże, ale nie ma w nich mleka. Zaczęło się dokarmianie, zapisywanie, ważenie, dzwonienie do lekarki z raportami. Mimo tego wszystkiego utrzymałam laktację do siódmego miesiąca. Karmiłam rano i wieczorem, potem tylko rano, aż pewnego dnia Olga odmówiła piersi. Powiedziałam sobie, że jeśli jeszcze będę mieć dzieci zrobię wszystko by karmić i nie pozwolę nikomu tego zepsuć.

Dziś jestem Matką dwóch córek. Mam za sobą dwa porody, diametralnie różne, dwa różne podejścia do opieki i wychowania. Dwa różne schematy karmienia, bliskości, porozumienia.

Ten post to jedynie wstęp. Będą kolejne, będą porównania, będą moje wnioski.

czwartek, 6 listopada 2014

Pięć

Taaak, wiem, zaległe posty się piętrzą, ale nie mogę opuścić tego - p i ę ć . 

Mam pięcioletnią córkę. Moja mała córeczka, którą ledwie wczoraj tuliłam w szpitalnej sali skończyła 5 lat. Długa, chuda, brązowooka blondyna z obgryzionymi paznokciami - to moja dziewczynka. 

I choć humor nie zawsze dopisuje, foch, szloch i tupanie nogą na porządku dziennym, kocham ją mocno, bardzo. Moja Iskierka. Zazdrośnica, złośnica, pożeraczka żelków i jajecznicy z 3 jaj. Krzywiąca się na widok biedronki, koty zagłaskałaby na śmierć. 

Tulę ją na dobranoc i wiem, że jutro, że zaraz wyfrunie mi z gniazda, założy własną rodzinę, urodzi swoje dzieci. Stanie się tak nim zdążę się głębiej nad tym zastanowić. Więc chwilo trwaj, łapmy te momenty, choćby trudne, nie zawsze z uśmiechem, cieszmy się tym co jest, co teraz.

Kocham Cię, Córeńko. Starszaku mój :*

Mama.