Dwie Córki

Dwie Córki

niedziela, 22 listopada 2015

Booties - dla niemowlaków i małych dzieci

Mała stópka rozwija się najlepiej, gdy chodzi na bosaka. Praktykowaliśmy to z Młodszą przez cały ubiegły sezon letni, bo totalnie nie mogłam się zdecydować jakie buty powinnam jej kupić...

A co w sytuacji gdy bobas jeszcze nie chodzi? Oczywiście, że lepiej nie wkładać twardego buta, bo można zaburzyć prawidłowy rozwój stóp. Ale jak robi się zimno? Trzy pary skarpet? Albo gdy noga wystaje z chusty? Całe ciało szczelnie otulone, a tu nagle noga - i co by tu z tym...

piątek, 13 listopada 2015

W chuście przez 365 dni w roku? TAK!


Przedstawiam Wam Justynę Olszewską - mamę, która w swojej pracowni wyczarowała świetną bluzę do noszenia chuścioszków. Jak do tego doszło, ile prototypów przetestowała zanim powstała bluza idealna i co wpłynęło na podjęcie decyzji o szyciu? Przeczytajcie wywiad i podzielcie się nim z innymi - oto kolejna przedsiębiorcza Matka Polka, której należą się okaski!

środa, 11 listopada 2015

I Ty możesz zostać doradcą chustowym! #nicminiewisi

Chciałam zrobić ten kurs rok temu. Jakoś w okolicy grudnia był organizowany we Wrocławiu, miałam wtedy macierzyński, więc finansowo "nie bolałoby" aż tak bardzo, ale... odpuściłam. Stwierdziłam "po co mi to?". Kolejny kurs na koncie, kolejna umiejętność, następny zawód. W życiu nie pomyślałam, że mogę chcieć skorzystać z wiedzy na temat noszenia dzieci w chustach i nosidłach miękkich. 

Stało się inaczej - #nicminiewisi nabrało tempa, a pierwszym hejtem był tekst o tym, że jestem niekompetentna. Cóż, niewiele zmieniło się po tym jak otrzymałam uprawnienia instruktora, bo nadal uważam, że wisiadła i noszenie przodem do świata jest złe - więc to wam, drodzy hejterzy, nie wyszło. Potem czytałam, że powinnam być ortopedą i oczywiście fizjoterapeutą. Czy jeszcze jakieś życzenia? Może do 40stki się wyrobię ;)


niedziela, 8 listopada 2015

Co Ty wiesz o chustowaniu? #nicminiewisi

Do ostatniej chwili zwlekałam z zapisami. Do ostatniej z zaliczką i jeszcze ostatniej z wpłatą reszty. Sprzedałam pół chaty, w tym naszą pierwszą wykochaną Tulę Standard - rzutem na taśmę to właśnie ona stała się moją wspomnianą wyżej zaliczką.

W urodzinowy weekend Starszaka we Wrocławiu odbył się kurs podstawowy Szkoły ClauWi na doradcę noszenia. Długo się wahałam. Głównie z powodów finansowych. Kurs kosztuje 1250zł i trwa trzy dni. Są różne szkoły kształcące doradców - niemiecka ClauWi kładzie duży nacisk na prawidłową pozycję dziecka w chuście oraz słynie z perfekcyjnych wiązań. 

Po pierwszym dniu wiedziałam, że... nic nie wiem o chustowaniu! Jakim cudem wynosiłam dwie córki? Jak to się stało, że chustomiłością zaraziłam tylu znajomych? No.. Ja też nie wiem ;) 

Wiązałam według innej szkoły, miałam własne "triki" (typu upychanie luzu pod pachą), ale dziś wiem, że to nie było to. Dopiero teraz poczułam naprężenie chusty, jak cudownie zdejmuje ciężar dziecka i rozkłada go równomiernie na naszym ciele. Jak rodzaj wiązania wpływa na komfort noszącego i jak dociąganie krawędzi pomaga w stymulowaniu prawidłowego rozwoju naszych bobasów.

Ale wiem jedno - jeśli wcześniej, totalnie nieświadoma pewnych rzeczy mogłam mówić, że "Tobie wisi, a Ty robisz to dobrze", to bądźcie pewni, że teraz będę to mówić jeszcze głośniej. Bo teraz wiem! I teraz wiem jeszcze lepiej jaką krzywdę wyrządzacie swoim dzieciom wkładając je do wisiadeł przodem do świata. Jaką krzywdę robicie im wkładką noworodkową i jakie niebezpieczeństwa czyhają w źle zawiązanej chuście.

ALE - to jest Wasza decyzja w czym będziecie nosić swoje dziecko. Jesteście rodzicami i to Wy podejmujecie decyzję. To jest Wasza odpowiedzialność. Ja mogę pomóc - znaleźć najbliższego doradcę, wyłożyć Wam jak kawę na ławę minusy takiego noszenia i żadnych plusów. A to, co z tym zrobicie zależy już tylko i wyłącznie od Was samych.


O tym jak wygląda kurs na doradcę noszenia napiszę w następnym poście. Dzisiaj ręce mdleją mi ze zmęczenia, a zakwasy przypiminają ile razy przez ostatnie trzy dni zawiązałam chustę. Poprawnie!

sobota, 7 listopada 2015

Od rysunku do realizacji (konkurs)

Olga ma już 6 lat. Na urodziny dostała w prezencie pluszowego kota - sama narysowała projekt, a pewna bardzo zdolna pani na jego podstawie uszyła zwierzaka.



piątek, 6 listopada 2015

Pluszak potrzebny od zaraz

Ten dzień musiał nadejść. Szóste urodziny to już od 7:55 oficjalna sprawa.
Standardowe pytanie "kiedy to minęło?" aż się prosi, by je zadać. Ja nie znam odpowiedzi. Bo przecież wszystko się zawsze tak strasznie dłuży - zwłaszcza macierzyństwo aka dzień świstaka.

wtorek, 3 listopada 2015

Tak, nadal karmię!

Im starsza, tym mądrzejsza

Mówią, że mądrość przychodzi z wiekiem i jest w tym trochę racji. A już na pewno jeśli chodzi o mnie i karmienie piersią. Oczywiście, że 6 lat temu wiedziałam jak ważne jest mleko matki i nastawiałam się tylko i wyłącznie na karmienie naturalne. Życie jednak zweryfikowało, a my byliśmy zbyt młodzi i mieliśmy niewielką wiedzę, żeby postawić się pediatrze w przychodni, albo skorzystać z pomocy doradcy laktacyjnego.

Gdy druga córka rodziła się w domu to właśnie cycki były moją największą masakrą. Pamiętam jak stałam pod prysznicem i lejąca się po mnie woda sprawiała ból. Byłam opuchnięta, pogryziona, z brodawkami wrażliwymi na najdelikatniejszy dotyk. Wytrzymałam tydzień. Szliśmy na spacer, powiedziałam do męża "nie wiem jak długo jeszcze dam radę". Wróciliśmy, usiadłam do komputera i wypytałam internet o doradcę laktacyjnego we Wrocławiu. Polecano wiele osób, zdecydowała cena domowej konsultacji oraz dobre spojrzenie z facebookowego zdjęcia. Tego samego dnia wieczorem przyjechała do nas Julia. Okazało się, że to był ostatni dzwonek. Podobno wyglądałam jak dziesięć nieszczęść, byłam zmęczona i wyczerpana próbami bezbolesnego karmienia. Wystarczyło tak (nie)wiele - zmiana pozycji oraz głębsze wkładanie piersi do małej paszczy. Nie powiem, żeby od razu zrobiło się kolorowo. Nadal cierpiałam, bo nadgryzione brodawki musiały się zregenerować. Trwało to kolejny tydzień, ale ja już wiedziałam, że teraz dam radę. Julia powiedziała, że za moment będę karmić jedną ręką, a drugą bawić się ze Starszakiem. Nie wierzyłam. Zmieniłam zdanie, gdy po jakimś czasie odkryłam, że to się po prostu właśnie dzieje. 

Jestem leniem

Sorry, ale taka prawda. Nie chce mi się wstawać w nocy i trzepać butelką aż wszystkie grudki znikną. Nie mam też nadmiaru kasy, żeby przygotowaną butelkę mleka wylać do zlewu, bo dzieciak jednak stwierdził, że wcale nie jest głodny i śpi dalej.

Nie mam czasu myśleć ile porcji moja córka już dzisiaj zjadła i czy aby na pewno jej nie przekarmiam. Nie odmówię jej kolejnej porcji mleka, bo na opakowaniu jest napisane 3x dziennie i koniec, a ona jest nadal głodna. Lubię zjeść czasem schabowego a czasem pączka - dlaczego bobas ma przez rok jeść dzień w dzień to samo?

Karmienie Starszaka było okupione zupą i gotowaną kurą, Pamiętam jaki opierdziel dostałam od męża gdy zjadłam dwa ciasteczka półfrancuskie z serem. Teraz od początku jem wszystko. Począwszy od porodowego rosołu, dociśniętego pierogami ruskimi, przez 4 pączki dwa tygodnie później na Tłusty Czwartek, kończąc teraz na dwóch kawach dziennie i sushi od czasu do czasu (bo częściej mnie nie stać, haha).

Karmienie piersią jest po prostu wygodne. I bardzo pomaga nam podczas zdrowotnych fiksacji.

Trzydniówka? Cztery dni bez jedzenia i picia za to z wysoką gorączką. Mleka modyfikowanego nie podaje się w takich sytacjach. Co nas uchroniło przed odwodnieniem i szpitalem? Pierś.
Rotawirus? Doba intensywnego wymiotowania. Kilka łyków mojego mleka na przemian z pawiem i biegunką. Jak wyżej. Ominął nas szpital.
Mononukleoza Starszaka? Moje przesypiające całe noce dziecko nagle zaczęło budzić się po kilka razy i domagać się piersi. Dlaczego? Dzieci są mądre - wierzę, że ona wiedziała, ze potrzebuje ochrony. Trwało to kilka dni, w trakcie największego ataku choroby. Przeszło, gdy tylko Olga poczuła się lepiej. Dalia nie zachorowała.

Karmię swobodnie

I naprawdę ulewa mi się, gdy czytam w internecie jak "ohydne" jest karmienie piersią. Gdy piszą w ten sposób inne matki. W naszym społeczeństwie trzeba odczarować tak wiele rzeczy, że aż niewiadomo od czego zacząć!
Poród? Ble. Cycek? Fuj. Noszenie w chustach? Sekta. BLW? Pogięło cię.

Podczas całej naszej mlecznej drogi nie zdarzyło mi się "wywalić cyca" publicznie. A karmię wszędzie! W supermarkecie, w parku, na placu zabaw, u znajomych, na konferencjach, w rynku, w urzędzie. Nie widziałam również żadnej matki, która by zdjęła bluzkę i czekała na postronnych obserwatorów. Nie wiem skąd taki obraz karmienia bierze się w głowach ludzi.

I naprawdę - to, czy karmisz piersią czy odciągniętym mlekiem, czy mlekiem w proszku, to nie jest miarą miłości do Twojego dziecka. Serio. To nie definiuje Ciebie jako matki, to nie sprawia, że jesteś lepsza czy gorsza. Tak trudno to pojąć?

Starszą córkę karmiłam piersią/mieszanie/mlekiem modyfikowanym. To czyni ze mnie matkę lepszą, czy gorszą? Czy to naprawdę jest sprawa, którą można zmierzyć i ocenić? NIE. I dopóki to do nas, matek, nie dotrze, nadal będziemy się obrzucać błotem w internetach, w komentarzach, na fejsbukach i innych forach.

A ja nie byłam ani lepsza, ani gorsza. Byłam najlepszą mamą jaką mogła mieć moja córka. A to, że byłam nieświadoma to inna sprawa. Teraz jest inaczej. Bo dziś wiem, że mogę zrobić to lepiej.

Odczarować!

Wszystkie społeczne kampanie robią robotę. Małymi kroczkami do celu poprzez Lepszy Poród, Krainę Mlekiem i Miłością Płynącą, #nicminiewisi czy nawet tak oczywistą sprawę jaką zajmuje się Kolejkowa Rewolucja. Ja biorę udział w każdej z nich. Bo to są nasze fundamenty. Nasze, jako społeczeństwa, nasze jako rodziców, nasze jako zwykłych ludzi. I tylko my, zmieniając siebie, możemy zrobić krok naprzód. 





Zdjęcia autorstwa Haliny Hermanson dla Krainy Mlekiem i Miłością Płynącej wykonane w Lublińcu.

*Dalia na zdjeciu grupowym karmi się kromką chleba, wybaczcie :)

niedziela, 1 listopada 2015

Nasz Most #7

To już siódma edycja Naszego Mostu. Czas leci, zmarszczek przybywa, a most stoi i rzeka płynie (klik). Od lat towarzyszą nam Ewa z Łukaszem, małżeństwo fotografów, którzy wspólnie z nami przeżywają najważniejsze chwile w naszym życiu.


środa, 28 października 2015

Cała wioska wychowuje dziecko

A mnie, w pewnym sensie, udało się tego doświadczyć.

W miniony weekend byłam na Festiwalu Rodzicielstwa Bliskości w Łodzi. Zorganizowano go w Art Inkubatorze - miejscu surowym, chłodnym, gołe cegły, metal, szkło. Dwa antagonizmy cudownie połączone i przenikające się. Z jednej strony bliskość, z drugiej industrialny charakter budynku.

wtorek, 13 października 2015

Pokaż mi, jak się wozisz!

Gdy zaczynałam akcję #nicminiewisi byłam kompletnie do niej nieprzygotowana. To był spontan, który chwycił tysiące. Co by było gdybym się wcześniej nad tym zastanowiła? Może nic, a może...

Dziś zaczyna się w internetach kolejna dobra inicjatywa. Dziewczyny i chłopaki wzięli się za foteliki samochodowe. Jak sami mówią - na wzór mojej akcji, ale z wyciągnięciem wniosków i przogotowani. Jestem wśród nich!

#kochamzapinam

poniedziałek, 12 października 2015

Tak rodzą się chusty #FiddlingWeaver


Milena Kluz jest Polką mieszkającą we Francji w Saint-Genis-Pouilly. Kiedy zobaczyłam jej zdjęcia po raz pierwszy, z ust wyrwało mi się tylko krótkie "Wow". Miejsce, w którym Milena chodzi na "zwyczajne spacery ze swoim dzieckiem" zapiera dech w piersiach. Ponadto ta drobna szatynka codziennie siada przy krośnie i... tka chusty! Miałam to szczęście, że mogłam je testować i muszę przyznać, że ręcznie robiona chusta to całkowicie inna bajka. Była znacznie grubsza od tych, które znałam, cudownie miękka w dotyku i "czepliwa" - jak zawiązałam, tak się trzymała. Nośność niesamowita, a plecak prosty jaki z niej zamotałam, był najszybszym wiązaniem w moim życiu.

piątek, 11 września 2015

Jestem matką uczennicy!

Starszak stał się Pierwszakiem. Poszła dumna i blada, usiadła w pierwszej ławce. 
Dopiero za dwa miesiące skończy 6 lat. Powinna się bawić, a nie trzymać ołówek i z wysuniętym językiem ćwiczyć szlaczki w zeszycie. 



wtorek, 1 września 2015

A to było wczoraj

Szklanka mleka, całus na drogę, tornister na plecy.
Włosy zaplecione w warkocz, wyprasowana sukienka.
Te trzy schody do drzwi wielkich, oszklonych. A potem dalej. Schodami i w prawo.
Uśmiech pani Krysi, koleżanka w ławce. Nowy piórnik, naostrzone kredki.

środa, 26 sierpnia 2015

Wszystko, co chcielibyście wiedzieć, ale boicie się zapytać

Pamiętacie posta o Matce? Tego o (k l i k) - niedługo potem chyba każda blogerka miała taki na swoim koncie. A jeśli jeszcze nie ma, to niech pisze, bo to całkiem niezła sprawa.
Dziś ja, zainspirowana piwnooką (k l i k) i filmem Woodego Allena (k l i k) piszę o NAS, bo właśnie mija 12sta rocznica naszej pierwszej randki.

czwartek, 20 sierpnia 2015

Wakacje w wersji mini

Tegoroczne wakacje bezceremonialnie pokazały nam środkowy palec. Najpierw zachorował Starszak i chorował przez miesiąc z górką. Gdy już widać było światełko w tunelu, mononukleoza odpuszczała, a my pogodziliśmy się ze stratą 60% wkładu w urlop na Mazurach, nasza poczciwa Lancia rozkraczyła się na środku drogi...

czwartek, 6 sierpnia 2015

Wmówili nam

Przeczytałam posta Koralowej (klik) i aż we mnie zawrzało. Znalazłam swoją bratnią duszę w internetach, bo pod każdym słowem, które Ona pisze mogłabym podpisać się obiema rękami.

wtorek, 30 czerwca 2015

Blisko, bliżej, #nicminiewisi

Zaczynając akcję #nicminiewisi byłam pełna optymizmu. Nosiłam obie moje dziewczyny, więc należałam już do światka noszących rodziców. Ale tak naprawdę dopiero z akcją wlazłam do niego obiema nogami.

środa, 17 czerwca 2015

Matka Natura nosi dzieci

"Odkładaj do łóżeczka, niech się uczy samodzielnie zasypiać!"
"Daj mu smoczek, ileż można wisieć na cycu?"
"Nie przytulaj, niech się wypłacze"
I wreszcie:
"Nie noś, bo się przyzwyczai!"

piątek, 29 maja 2015

Karmię swobodnie w Poznaniu!

Karmię piersią dosłownie wszędzie. W kinie, w parku, pociągu, sklepie czy nawet restauracji. Od pierwszej doby - już 15 i pół miesiąca. Nie mam problemu z karmieniem w miejscach publicznych - nie zasłaniam się żadnymi chustami, ale też nie wywalam cyca na widok publiczny bardziej, niż by wymagała tego sytuacja.

środa, 27 maja 2015

Matka Natura lubi wybór

BLW - trzy magiczne literki będące jedynie skrótem od angielskiego Baby-Led Weaning, na polskie przetłumaczone jako Bobas Lubi Wybór. Jest to jedna z metod wprowadzania stałych pokarmów do diety dziecka. A w zasadzie to dziecko samo sobie je wprowadza - w momencie, gdy już stabilnie siedzi i ma opanowaną koordynację ręka-buzia. Sadzamy więc młodego dziedzica w krzesełku do karmienia i pozwalamy jeść samodzielnie (a na poczatku to właściwie robić niezły bałagan).

czwartek, 7 maja 2015

Żeby mi się chciało, tak jak mi się nie chce

Dochodzi południe, siedzę w piżamie na podłodze. Palcem leniwie przesuwam po tauchpadzie laptopa. Klikam bezmyślnie internety dopijając resztki zimnej już kawy. Podkradłam z kuchni bezy, których wczoraj nie pozwoliłam jeść małżonowi, tłumacząc, że to na jutrzejsze urodziny.

środa, 6 maja 2015

Matka Natura karmi piersią

O karmieniu piersią powiedziano i napisano już chyba wszystko. A jednak wciaż napływają nowe fakty, robione są kolejne badania. Z dnia na dzień wiemy coraz więcej i wydawałoby się, że powinniśmy coraz bardziej doceniać naturalne karmienie. Niestety wokół karmienia piersią narosło tyle mitów, tyle błędnych informacji jest nadal w obiegu - często młode mamy bombardowane są sprzecznymi informacjami z mediów, od położnych i koleżanek. Praktycznie każda kobieta po porodzie podejmuje próbę karmienia - po pół roku na piersiowym froncie pozostaje ich ok.10%.

niedziela, 3 maja 2015

Coraz bliżej do setki!

Kiedyś maj był moim ulubionym miesiącem. Jeszcze parę lat wstecz chętniej witałam nadchodzącą ósemkę w kalendarzu... Nadal trochę się cieszę z urodzin, częściej jednak jest to najbardziej depresyjny dzień w roku.
Największy szok przeżyłam po porodzie Dalii, gdy położna wypisując książeczkę spytała "Ile masz lat? Trzydzieści?" - zdębiałam. Ale kto? JA?!

czwartek, 30 kwietnia 2015

Wywiad z Doradcą Noszenia #nicminiewisi

Dziś Anna Zin z wrocławskiej szkoły noszenia "Przywiązanie" opowiada od czego zaczęła się jej chustowa przygoda. Z rozmowy dowiecie się także jaki jest związek "budowy i funkcji", czyli różne wiązania, różne nosidła - różne obowiązki, które znacznie łatwiej ogarnąć z zamotanym bobasem.

środa, 29 kwietnia 2015

TOP5 rzeczy, które pomogą Ci przetrwać ciążę

Ciąża trwa długo. Zbyt długo, by przetrwać bez pomocy. Widoczne kostki i buty na obcasach to tylko u JLo na porodówce z bliźniakami (w filmie "Plan B"). Gładkie brzuszki tylko na wyfotoszopowanych sesjach zdjęciowych. A wszystkie i tak dobrze wiemy, że mdłości, zgaga, siku co 2 minuty, gracja słonicy i hemoroidy - to prawdziwy obraz stanu błogosławionego.

poniedziałek, 27 kwietnia 2015

Ty Zła Matko! #nicminiewisi

Słyszałaś to pewnie. Nie potrafisz już nawet zliczyć ile razy. Jeśli "oni" mówią Ci tak przy pierwszym dziecku - świat się wali. Nie śpisz po nocach, przeczesujesz internet, czytasz stosy książek i wsłuchujesz się we wszystkie "ciocie dobra rada". Przecież nic nie wiesz! Ani o ciąży, ani o porodzie, ani o karmieniu piersią, ani tym bardziej o dzieciach!!!

Przy drugim dziecku masz, delikatnie mówiąc, w pupie zdanie innych. Na własnej (i dziecka) skórze sprawdziłaś już wszystko. Wiesz co zadziałało, a co nie. Masz doświadczenie - teraz sama możesz udzielać rad. Uczeń stał się mistrzem.

piątek, 24 kwietnia 2015

SuperHeroMothers

Te fajniejsze z moich życiowych wątków zawsze miały początki w internetach. To tam, po drugiej stronie ekranu spotykałam bratnie dusze, klikałam o rzeczach ważnych i o pierdołach, szczerzyłam zęby do wywołanych zdjęć, nieudolnie zeskanowanych i przesłanych pierwszym założonym e-mailem.

środa, 15 kwietnia 2015

Matka Natura rodzi w domu

Już samo pojęcie "poród" wywołuje skrajne emocje. Większosć automatycznie skrzywi się teraz w duchu, a pierwsze skojarzenie będzie oscylować wokół słowa "ból". Część kobiet zacznie płakać, część machnie ręką "na szczęście mam to już za sobą!", część powie, że nigdy więcej... 
A co dopiero  p o r ó d  d o m o w y . . .

poniedziałek, 6 kwietnia 2015

To dopiero początek! #nicminiewisi

Dziś mija tydzień odkąd rzuciłam w eter wyzwanie. Zaapelowałam o dobre noszenie naszych dzieci.

Sprawa oczywista - kochamy, chcemy dla nich jak najlepiej - akcja okazała się strzałem w dziesiątkę, była niesamowicie potrzebna. Wielu z Was znalazło w niej pomoc i wsparcie. Dzięki niej mogliście podjąć pewne decyzję albo zmienić te już podjęte.

Okazało się, że dobre noszenie nie dla wszystkich było oczywiste. Bo żeby dobrze nosić nie wystarczy tylko nosić. Trzeba w to oprócz serca włożyć także głowę.

piątek, 3 kwietnia 2015

Zamotany KONKURS #nicminiewisi

Drogie Zaplątane Ludki!

Do tej pory dodaliście tyle pięknych zdjęć, ahh, codziennie się zachwycam! Nie mogłam pozostać wobec nich obojętna. Ogłaszam więc konkurs, trochę wstecz, ale przecież jeszcze trzy dni przed nami - będą Święta, idealna sceneria do fotografowania zamotanych króliczków (ewentualnie bałwanków), kurczaczków w plecaczkach, barankach na bioderkach - ciągle jeszcze można robić i dodawać zdjęcia z hasztagiem.

czwartek, 2 kwietnia 2015

Pierwszy tekst o chustach #nicminiewisi

Napisałam tego posta daaawno temu, pod koniec drugiej ciąży. Wciąż jest aktualny, a dodatkowo możecie podpatrzeć jak nosiliśmy naszą Pierworodną. No i fryzura Bekhama na głowie mojego męża jako bonus.

O tym, że będziemy nosić Młodą#1 w chuście wiedzieliśmy jak jeszcze była w brzuchu i to na półmetku. Nie wiedzieliśmy o tym za wiele, ale tak nas ujarały warsztaty i pokaz chustonoszenia, że nie było odwrotu. 
Skośno-krzyżowego, twardego jak skała Girasola otrzymałam w prezencie na BabyShower. Oglądaliśmy z Małżem filmiki na youtubie, szukaliśmy instrukcji motania po necie, aż w końcu trafiliśmy do Szkoły Świadomego Macierzyństwa na tzw. szkołę rodzenia, a stamtąd był już tylko mały kroczek do "Przywiązania", gdzie zapisaliśmy się na kurs motania pod okiem dwóch wykwalifikowanych instruktorek. 

środa, 1 kwietnia 2015

Nosimy, nosimy, nic się nie boimy! #nicminiewisi

Akcja #nicminiewisi dzień trzeci. Coraz większy zasięg!

Nowe osoby włączają się do promowania dobrego noszenia, piszą o tym portale, haszów na instagramie i facebooku przybywa. Wspaniale! Nie sądziłam, że to się może tak roznieść. Ale dobro zawsze niesie się szeroko! 

wtorek, 31 marca 2015

#nicminiewisi

Sobota wieczór. Wrzucam tekst na facebooka, rozpoczyna się dyskusja - chusty, nosidła, wisiadła. Wiecie, że propaguję zdrowe i prawidłowe noszenie dzieci. Mam więc autentyczny ból dupy, gdy widzę, że opiera się na niej cały ciężar małego człowieka, wsadzonego w stelaż przodem do świata. No co poradzę. Nie wymieniam nikogo z imienia i nazwiska, nie wskazuję nawet nazwy i producenta tego wynalazku. Nie. Ale mnie boli. 

piątek, 27 marca 2015

Ewolucja

Kiedyś nie było internetu. Serio. Zadanie domowe z biologii robiłam korzystając z ksiąg mojej mamy, matematykę tłumaczył mi wujek, a żeby napisać unikatowe wypracowanie na niemiecki jechałam do najlepiej zaopatrzonej księgarni i wyszukiwałam drukowanych pomocy naukowych. Ortografii trzeba było się nauczyć, bo gdy walnęło się byka w zeszycie nie pojawiały się podkreślenia. Mało tego - pamiętam jeszcze telefony z tarczą, wykręcało się numer wkładając palec w dziurkę i jak się człowiek pomylił to nie można było zerknąć na wyświetlacz i szybko się rozłączyć. Pierwsza komórka moich rodziców miała rozmiar solidnej cegłówki i chyba ciągle ją gdzieś mamy, na pamiątkę.

środa, 18 marca 2015

Matka Natura o dwóch sercach w jednym ciele


Matka Natura - post 1 "Ciąża fizjologiczna"

Równowaga, harmonia, homeostaza. Samoregulacja procesów biologicznych, utrzymywana dzięki mechanizmowi sprzężenia zwrotnego. Feedback procesów zachodzących w naszym organiźmie. Czysta fizjologia.

piątek, 13 marca 2015

10 rzeczy o Matce, o których nie mieliście pojęcia

Matka też człowiek! I w dodatku nie zawsze była matką. 

1. Jestem dyplomowanym instruktorem fitness. Haha, cóż to za nerwowy chichot na sali? Serio! Ukończyłam kurs z wyróżnieniem - do tej pory mam ciarki, jak pomyślę o oklaskach grupy AWFu przed którą zaliczałam układ choreograficzny. Pracowałam nawet w zawodzie. A potem ciach, kolano, trach tarczyca, bum ciąża, +10kg <fanfary>. Teraz to siara, jakbym miała wrócić do zawodu to najpierw wizyta u dra Szczyta i liposukcja.

2. Mam zielono-brązowy pas w karate. 7 lat trenowałam Kyokushin, a potem Oyama. Największy wpierdol jaki dostałam w życiu to właśnie na egzaminie w Krakowie na 3 KYU. Ależ byłam dumna z siniaka rozmiarów 16x20cm na prawym udzie. I miałam brzuch twardy jak skała. Do tego stopnia, że kolega kiedyś wbił mi palca, po czym zdziwiony zapytał czemu noszę książkę pod swetrem.

3. Byłam na imprezie, na której ktoś skoczył z okna, z drugiego piętra. Byliśmy nieletni, albo ledwo letni, przyjechała policja, pijany lotnik oczywiście przeżył. Skończyło się na wybitym palcu i szlabanie do końca życia.

4. Przez dwa lata przyjaźniłam się z dziewczyną, która twierdziła, że jest w moim wieku. Razem świętowałyśmy 18stkę, jeździłyśmy po Polsce, odwiedzałyśmy się w swoich domach. Potem okazało się, że jest ode mnie 3 lata młodsza.

5. Mając 19 lat pierwszy raz w życiu jadłam pierogi ruskie. Czyli dopiero jak przeprowadziłam się do Wrocławia na studia. Szybko stały się one moim ulubionym studenckim żarciem. Teraz muszę przyznać, że najlepsze ruskie robi moja teściowa.

6. Napisałam pracę magisterską o cmentarzach. Przez rok jeździłam po 28 różnych miejscach pochówków i badałam roślinność tam występującą. Najstraszniej bywało w tych zarośniętych poniemieckich. Ale podołałam i obroniłam się na 5. Niestety wciąż nie wydrukowałam swojej pracy. Postanowiłam, że jak będę mieć nadwyżkę kasy to to zrobię. Ta chwila jeszcze nie nadeszła.

7. Zdałam prawko za drugim razem. Za pierwszym gościu powiedział wprost, że chce łapówkę. Wtedy nie było kamer w eLkach. 

8. Jestem naturalną blondynką. Poważnie! Przy ciemnych oczach i czarnych brwiach wyglądam jak tleniony kurczak. Pamiętacie jakie włosy ma Starszak? To właśnie po mamuni.

9. Na Studniówkę zaprosiło mnie czterech facetów. I to na tej samej imprezie! Żeby być fair poszłam z tym, który zrobił to jako pierwszy. Dziś jest jednym z nielicznych moich męskich przyjaciół, ojciec trójki chłopaków (szacun, Piotrze).

10. Boję się wilków. Pamiętacie scenę z "Pana Kleksa" jak idą z pochodniami? Puścili mi to w wieku 4 lat. Od tamtej pory musiałam mieć zapalone światło w nocy, nie było mowy o wystawieniu nogi spod kołdry, a wchodząc na piętro w domu szłam przyciśnięta do ściany i śpiewałam. Przeszło mi trochę, ale "The Grey" oglądałam z zamkniętymi oczami.


środa, 11 marca 2015

Matka Natura

Matka Natura jest genialna. Jeśli tylko jej się pozwoli - nie poprawia i nie przeszkadza, potrafi pokazać swoją wielką moc. Daje kobiecie oczekującej, a później mamie siłę, instynkt i ten niezwykły szósty zmysł. Dzięki niej organizm wie, jak urodzić, a przeczucie i wiedza gdzieś tam ze środka podpowiadają co jest najlepsze dla dziecka. Pewnie - czasami Matka Natura zawodzi - biologia pokazuje swoje słabsze oblicze, a psychika sobie z nami pogrywa. Nie zawsze plany się udają, życzenia spełniają. Czasami trzeba sięgnąć po wynalazki i metody XXI wieku. Czasami zwyczajnie chcemy inaczej.

Trzy mamy, trzy blogerki znają Matkę Naturę z każdej jej strony. Same walczyły o dobry i zdrowy poród, o karmienie naturalne, o własne wybory. Teraz dzielą się swoją wiedzą i doświadczeniem oraz zapraszają na cykl wpisów, poświęconym świadomemu macierzyństwu w zgodzie z naturą. Nie będzie polemiki z innymi metodami, nie będzie dyskredytowania odmiennych przekonań. Wierzymy, że bez względu na dokonywane wybory, każda mama chce dla swojego dziecka najlepiej. My tylko pokazujemy i polecamy nasze.

Magda - matka dwóch córek, w tym drugiej urodzonej w domu. Autorka bloga Dwie Córki. Nie obce są jej pojęcia takie jak: kp, blw i chusta. A dla kontrastu mm, słoiczek i wózek... Dziewczynki z różnicą wieku 4 lat i 3 miesięcy rosły w brzuchu, rodziły się, jadły i przemieszczały w diametralnie różny sposób. Matka kontrastów, z otwartym umysłem, wyciągająca wnioski. Promuje dobre porody, właściwe noszenie dzieci oraz poszanowanie naturalnego rytmu rozwojowego. Nałogowo pije kawę. Płacze na reklamach papieru toaletowego, dlatego pozbyła się TV z domu. Lubi koty, rower i Grę o Tron.

Marta - mama 4-letniego Antka i półrocznej Niny. Autorka bloga piwnooka.pl. Zwolenniczka złotego środka we wszystkich aspektach życia, a przede wszystkim w macierzyństwie. Głęboko wierzy w wagę wsłuchiwania się we własne dziecko - reagowania na jego potrzeby i kierowania się rodzicielską wiedzą i zdrowym rozsądkiem aniżeli książkowymi, uniwersalnymi zasadami. Córkę, podobnie jak syna, karmi piersią i uważa, że dopiero za drugim razem delektuje się macierzyństwem a wiele rzeczy robi z większym spokojem i luzem. Jest na tzw. "wiecznej diecie", uwielbia łososia i lody o smaku "Cafe latte".Cieszy się na każdy wieczór we dwoje a zazwyczaj kończy go tak samo, pisząc kolejny wpis na bloga - jej trzecie dziecko. 

Joanna - najmłodsza z całej trójki, mama sześciomiesięcznej jedynaczki marząca o trójce pociech. Autorka bloga antoonovka.pl. Po traumatycznym porodzie zakończonym cesarskim cięciem kolejne dzieci chciałaby urodzić naturalnie (vbac). Zwolenniczka długiego karmienia piersią, przed porodem zagorzała przeciwniczka spania z dzieckiem, która obecnie z dzieckiem… śpi! Początkująca w rozszerzaniu diety metodą blw, jednak nie wykluczająca zupełnie łyżeczki. Ot, młoda matka podchodząca do życia bardzo optymistycznie, a do wychowania rozsądnie, ale całkiem na luzie. Uważa jedzenie za jedną z największych przyjemności i zaczyna doceniać smak potraw bez soli. Uwielbia zimną kawę, nie mrożoną, po prostu zimną.


Napiszemy dla Was o fizjologicznej ciąży, porodzie w domu i formalnościach z tym związanych, karmieniu piersią, noszeniu w chuście i żywieniu metodą BLW. Cykl zacznie się w przyszłym tygodniu i na początek obejmie 6 postów. Zapraszamy!

sobota, 21 lutego 2015

365

Prolog

Ta trzyczęściowa opowieść ukazała się już rok temu w Internetach. Pisałam wtedy pojedyncze posty na blogu, którego byłam współtwórcą, a który już nie istnieje. Publikuję to teraz "na swoim terenie" - tekst jest długi, pisany w 33 i 37 tygodniu ciąży oraz tuż po porodzie.


Rozdział 1 "Poród domowy"

Dwa słowa przyprawiające o palpitację serca. Chcecie wywołać panikę i chaos na skalę międzynarodową? Oto sprawdzony przepis. Powiedzcie głośno: "Chcę rodzić w domu".
Piszę z perspektywy brzucha 33-tygodniowego, to tak zwany "post przed" - w lutym napiszę "po". 
Mam córkę, 4-latkę, i nie, nie mam traumy porodowej. Nie jestem szalona, nie jestem też odważna. Jestem po prostu.. świadoma.
To nie tak, że rodziłam w tragicznych warunkach, z okropnym personelem, miałam depresję poporodową i nie mogłam się zdecydować na kolejne dziecko. Mogłam, ale nie chciałam, a kiedy już chciałam to się okazało, że nie mogę. Ta ciąża to tak zwany "Cud nad Odrą", tak też staramy się ją traktować, od początku do końca (choć nie zawsze jest czas na rozczulanie się nad każdym kopnięciem - kto ma większego Bąka pod dachem, ten wie o czym piszę). 
Pamiętam, że po pierwszym porodzie położna powiedziała "taki poród to tylko w domu". A ja spojrzałam na nią jak na zielonego kota i nic nie odpowiedziałam, bo.. bo nie wiedziałam co! Zatkało mnie. Jak to, rodzić w domu? Ale.. to tak można? Jak to się robi? Yyyyy... 
Nie był to dla mnie już wtedy temat całkiem obcy, bo chodziliśmy z Małżonem do Szkoły Świadomego Macierzyństwa w ramach szkoły rodzenia i tam, owszem, padały słowa "poród domowy, rodzinny, lotosowy", wszystko fajnie, tylko brzmiało to na tyle egzotycznie, było tak oderwane od polskiego "poród=szpital", że zupełnie do nas nie trafiło. 
Upragniony drugi fasol brzuchowy nie zapoczątkował myśli o porodzie w domu. Nie wiem kiedy to przyszło, wiem, że kiełkowało dość długo i nagle okazało się tak oczywiste, że wręcz dziwne wydawało mi się myśleć o porodzie w realiach innych niż domowych. 
Zaczęłam czytać, oglądać filmiki, szukać babeczek, które w ten sposób urodziły, obczajać położne, aż w końcu zadzwoniłam do tej, która przyjmowała moją pierworodną w szpitalu i usłyszałam przez telefon "Drugie? W domu? Rewelacja! Jasne, że ogarniemy". To była pierwsza pozytywna reacja, na którą czekałam bardzo długo.
Na całą moją rodzinę, przyjaciół, znajomych, chyba tylko dwie osoby nie zareagowały histerycznie, a jedna reacja była dość zabawna ("W domu? Nieee, nie rób tego, wszystko będziesz miała ujebane"). 
Zaczęłam się zastanawiać, dlaczego kobieta z brzuchem nie może sobie wybrać miejsca porodu, skoro już nawet minister w rozporządzeniu dał nam taką opcję? Nie dał co prawda refundacji takiego porodu, ale powiedzmy, że zrobił krok w dobrą stronę. 
Ciąża fizjologiczna może być prowadzona przez położną - wiecie o tym? Byłam na świetnych warsztatach z położną i usłyszałam coś, czym się teraz z wami podzielę - to taki eksperyment. 
Wyciągnij przed siebie prawą rękę. Ręka, jak ręka, fajna, prawda? Jest zdrowa, ale tak na wszelki wypadek, w razie czego, zacznijmy ją leczyć. No bo przecież "coś" się może wydarzyć i ręka niespodziewanie nam zachoruje. Więc może na początek zafundujmy jej okłady, choćby tylko ziołowe. Hmm... To teraz ją zabandażujmy, usztywnijmy, na godzinkę. Potem na dwie. Potem na cały dzień. Zdejmijmy bandaż i wklepmy jakąś maść. I jak się czuje ręka? Zaczęła chorować? Niemożliwe! 
Czym się ten eksperyment różni od ciąży fizjologicznej? Ciąży fizjologicznej, której przy porodzie "ktoś" na siłę stara się "pomóc". Po co?
A to całe straszenie "cosiem"? Że "coś" się wydarzy? Nazywajmy rzeczy po imieniu - jakie "coś"? Dzieci się straszy Babą Jagą, a ona wiadomo, że nie istnieje. To samo dotyczy "cosia". Jeśli sytuacja tego wymaga - jeśli "coś" przyjmie w końcu jakąś nazwę, powiedzmy "nadciśnienie", "zatrucie ciążowe" etc. wtedy położna kieruje na wizytę lekarską i badania. Lekarz leczy! Do szpitala idziemy chorzy.
Poród to czysta fizjologia i nie zakłócany, bez ingerencji personelu, leków, kroplówek, gazów czy znieczuleń, jest po prostu piękną wspólną akcją mamy i dziecka, cudem narodzin, kiedy dopuszczamy do głosu naturę, hormony, zmysły i instynkty. 
Nie zrozumcie mnie źle, nie szufladkuję: poród w szpitalu = zło, w domu = dobro. Każda kobieta powinna mieć prawo i powinna być na tyle świadoma, żeby móc podjąć decyzję gdzie i w jakich warunkach chce wydać na świat swoje Dziecko.
Ja podjęłam tą decyzję. Mam wsparcie Małżona, Położnej, Przyjaciółki i kilku Koleżanek. Nawet moja starsza córka powiedziała ostatnio: "Mamo, a jak już będziesz rodzić to ja Ci pożyczę mój dmuchany basen i tam sobie w wodzie wypchniesz dzidziusia". Skąd to wzięła? Nie wiem. Pewnie po prostu "to" wie i jest to dla niej równie naturalne jak "Moja Siostra wyjdzie przez pipkę". I na tyle normalne, że może podzielić się tą wiadomością z Panią w okienku na PKP.


Rozdział 2 "Przedporód"

W 37. tygodniu zostawiła mnie położna. Po prostu zadzwoniła i powiedziała, że ona "chyba nie da rady przyjechać do tego porodu, bo ma dużo pracy, a poza tym to się przeprowadza no i niestety." Rozłączyłam się i jakby mnie kto obuchem w łeb. Jak to nie da rady? Jak to "niestety"??? Teraz? 3 tygodnie PRZED?
Najpierw się poryczałam, a potem okrutnie wkurzyłam. Jak można prowadzić kogoś przez 9 miesięcy ciąży w kierunku porodu domowego, a potem z dnia na dzień, odwrócić kota ogonem? Przez tydzień byłam złamana. A potem to się zaczęło.
Umówiłam się do położnej w placówce, w której mamy abonament. Byłam u niej kilka razy, wiedziała co się święci, bardzo dobra kobieta, w zasadzie powinnam napisać przez duże K, bo takich położnych za wiele w tym kraju nie ma. No dobra, może w kraju są, ale ten Wrocław to jakiś zaścianek z czasów Pana Tadka. 
Wizyta powinna trwać 20min, siedziałam półtorej godziny. Siedziałam i ryczałam, ona siedziała obok i starała się mnie podnieść na duchu. Ta konkretna wizyta przywróciła mi wiarę w ludzi. Pani Położna wyciągnęła przy mnie telefon i zaczęła dzwonić po koleżankach. Kto ogarnia domówki? Ty? Tak? Ale jesteś w ciaży.. To nie.. Kogo polecasz? Dobra, dzwonię. I tak przez dłuższą chwilę. Siedziałam osłupiała. Ostatecznie nic nie załatwiła, ALE wyciągnęła kartkę i napisała mi swój prywatny numer. Szok nr 1. Wręczyła karteluszkę ze słowami "jak tylko się zacznie, dzwoni pani do mnie; przyjadę, pomogę, porodu nie przyjmę, ale będę do 10ego centymetra, a potem pojedziemy razem do szpitala". Szok nr 2. To tacy ludzie jeszcze istnieją?
Pozostało ogarnąć szpital. Zostały mi polecone dwie położne z oddziału, które rodzą po ludzku. Wszystkie powinny, ale to co powinny, a co rzeczywiście się dzieje to dwie osobne kwestie.
Umówiłam się, poszłam. Powiedziałam bez ogródek o co kaman i co się stało. Pani Położna - i tu szok nr 3 - spojrzała na mnie ze smutkiem i powiedziała, że strasznie jej przykro. Że nie pomoże mi w domu, bo się tym nie zajmuje, ale pomoże mi tu, w szpitalu. Zapisała moje nazwisko, powiedziała że wszystko będzie dobrze. Wiara w ludzi nagle skoczyła z poziomu -10 na +5. 
Co się działo dalej? Zaczęłam dzwonić. Po koleżankach, znajomych, znajomych znajomych, matkach znajomych, tych, co rodziły i nie, po doulach, szukać na facebooku i różnych dziwnych innych miejscach. Zaczęłam jeździć, spotykać się, pytać, dowiadywać. Zeszłam do położniczego podziemia...
Zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Dziwne w tym sensie, że w momencie, gdy otworzyłam się na ludzi, innych, całkiem obcych, to okazało się, że istnieją jeszcze pokłady ludzkiej życzliwości i chęci pomocy. Poznałam dwie wspaniałe Doule, każda zaoferowała swoje wsparcie. Zaczęłam się oswajać z nową rzeczywistością, z porodem półdomowym a półszpitalnym. 
I wtedy wydarzyło się coś. Znowu. 
Wykonałam ostatni telefon. Do Położnej o której istnieniu wiedziałam od początku ciaży, ale zupełnie ją pominęłam, bo przecież "moja" była już umówiona, to po co miałam załatwiać drugą. Wiedziałam, że tamta Pani się nie podejmie, bo to za późno, mogłam być kimkolwiek, z niewiadomo jaką historią chorobową, patologią ciążową, whatever. Ale zadzwoniłam. Nie było tak pięknie, jakby się mogło wydać w tym momencie. Pani była na końcu świata, przyjmowała poród w miejscu bez zasięgu... Więc to jeszcze nie ta chwila na kwiatuszki i serduszka... Dzwoniłam uparcie, kilka dni z rzędu. A jak już się dodzwoniłam i minęła trzydziesta minuta rozmowy telefonicznej to wiedziałam. Wiedziałam, że jest dobrze i że jest dokładnie tak jak powiedziała mi nowopoznana Doula - to wszystko wydarzyło się po coś - żeby los mógł postawić na Twojej drodze nowe osoby, dobre i życzliwe, żebyś doświadczyła nowych rzeczy, i umiała się z nimi uporać.
Pani Nowa Położna przyjechała do nas kilka dni później wieczorem, zabalowała prawie do 22:00, rozpoznała teren, zbadała, mnie, bobasa, tętno, ciśnienie, wywiad. Karty ciąży i usg fruwały w powietrzu. A co najważniejsze - przekonała mojego Małżona do siebie w 5min. Bo wiecie, rozsiadł się naprzeciwko, założył ręce i on teraz będzie zawał pytania, a co! No i zadawał. A Pani Nowa sprawiła, że nagle zaczął rozważać czy może jednak tym razem nie przeciąłby tej pępowinki.
Teraz został nam ostatni tydzień przedpremierowy, a skoro już wiemy, że do domówki nie trzeba szorować podłogi spirytusem to w zasadzie.. nie mamy co robić. Poza oczywiście praniem tych słodziutkich, koszmarnie małych ubranek, które nijak nie dają się poskładać; kupowaniem jakiś dziwnych preparatów, mazideł, pieluch (o zgrozo!), ręczników i innych cudów niezbędnych do macierzyństwa, a jakże. 
Ja wczoraj odbębniłam depilację porodową, Małż wsadził ceratę pod prześcieradło, więc Świecie, jesteśmy gotowi powitać tę Nową Małą Istotę w naszym domu!


Rozdział 3 "Urodziłam"

Urodziłam w domu. I na tym można w sumie zakończyć posta, ale podejrzewam, że jednak czekacie na coś więcej.
Poród jak poród, weszło - wyjść musi. Schemat jak u wszystkich: bolało, bardzo bolało, trochę parcia i oto bobas po drugiej stronie brzucha. Ale cała otoczka, miejsce, klimat, emocje - nie do odtworzenia w żadnym szpitalu. Dla mnie. Bo powiedzmy sobie jasno - ile kobiet, tyle porodów, tyle wyobrażeń o porodach, tyle różnych podejść do kwestii rozmnażania - i to jest OK! Jestem przekonana, że niejedna z Was miała dobry poród w szpitalu - i to też jest ok. Ja również pierwsze dziecko tam urodziłam, ale dla mnie ten drugi poród był nie tylko związany z wyborem innego miejsca. Dla mnie to było bardzo głębokie przeżycie, sprawdzenie siebie jako kobiety, matki, oddanie się naturze i słuchanie swojego wnętrza. Nasze kobiece ciała są doskonałe i wiedzą jak rodzić. Razem z każdą moją komórką przeżyłyśmy to niezwykłe wydarzenie na 100%. Wiedziałam co się po kolei dzieje, nie stałam obok, a aktywnie współpracowałam z moją rodzącą się Córką. Nikt mnie do niczego nie zmuszał, nikt nic nie przyśpieszał, nikt mi nie zadawał pytań typu "kim pani jest z zawodu?" ani nie mówił co i kiedy mam robić.
Oczywiście i dla mnie przyszedł moment zwątpienia. Wiecie, to ta chwila, kiedy myślisz "nie dam rady", a tuż za nią czai się finał. Kapnęło parę łez, poleciało kilka kurew - ale chyba jednak lajtowo, bo nikt z sąsiadów nie zczaił, że się rodzimy.
Termin z ostatniej miesiączki i USG był ustalony na 4 lutego. Dwa dni wcześniej dostałam takiego rozstroju układu pokarmowego, że mówię "oho, to już!", tak przecież było z pierwszą córką. Niestety przeczyściło mnie zawodowo i... nic. Kolejny tydzień minął na parzeniu liści malin, łykaniu wiesiołka, chodzeniu na spacery, bzykaniu (to akurat było fajne w tym całym oczekiwaniu), masowaniu sutków, gadaniu z brzuchem, skakaniu na piłce, kucaniu i różnych innych dziwnych atrakcjach jakie sobie babki fundują z okacji końcówki ciąży. Nawet na wielkie lody pojechaliśmy z Małżonem i Starszaka do Dziadków wysłaliśmy na krótkie wakacje. No i nic. Nic się nie działo poza jakimiś skurczykami, które ciężko było nazwać regularnymi. Wizyta u ginekologa po "ostatnie L4" zakończyła się depresyjnym wypisaniem skierowania na oddział patologii ciąży w celu wywołania porodu. Skierowanie z datą 11 luty, 41 tc.
Wiecie jak bardzo przygotowywałam się do porodu w domu, jakie to było dla mnie ważne. A na końcówce zawisło nade mną to okrutne hasło "po terminie", choć terminowa ciąża fizjologiczna ma widełki 38-42 tydzień (!!!). Zaczęłam się zwyczajnie dołować. Nie myślałam o niczym innym, jak tylko żeby już, natychmiast urodzić, więc całą listę rzeczy, którą wymieniłam wyżej, na przyśpieszenie porodu, wykonywałam cyklicznie, do znudzenia, i oczywiście NIC się nie działo. Poszłam nawet na oddział w pobliskim szpitalu porozmawiać z położnymi, że "w razie czego" się mną zajmą i stworzą warunki, w miarę możliwości, jak domowe. Naprawdę trafiłam na wspaniałych ludzi w tej ciąży (i nadal trafiam!). W końcu zadzwoniłam do znajomej Douli, od której dostałam ochrzan, postawiła mnie do pionu, KOBIETO! jak ty chcesz żeby coś się zaczęło dziać, jak sama siebie blokujesz! Wyluzowałam. Był 10ty luty, wieczór. Zadzwoniłam do Położnej i mówię, że na jutro skierowanie, co robić - decyzja - czekamy do czwartku, potem niestety szpital, takie mamy prawo w Polsce.
Położyliśmy Starszaka do łóżka, włączyliśmy odmóżdżający film z Brucem Willisem, ugotowałam sobie kaszkę mannę. Cały wieczór nie padło ani pół słowa "poród", piłka poszła w kąt, już nawet się nie bzykaliśmy a sutki zamknęłam w żelaznym staniku. 
I o 3:00 obudził mnie skurcz. Doskonale wiedziałam, że to TO. Wyskoczyłam z łóżka, zabrałam piłkę, cichaczem poszłam do łazienki. Spędziłam tam dwie godziny podskakując, licząc skurcze i grając w kulki na komórce. O 5:00 obudziłam Małżona, który stwierdził "ojezu, co robisz", ale słysząc odpowiedź "rodzę" już był na nogach i nawet fuknął czemu nie dzwonię po Położną. No zadzwoniłam - o 5:30. Uradowana powiedziała, że łapie torbę i jedzie. Trochę jej zeszło, przyjechała godzinę później. Ja już zostałam okablowana, nadal na piłce, pod prądem, wszystkim rodzącym polecam Elle Tens <3
I wtedy zostałam zbadana pierwszy raz. Położna sprawdziła rozwarcie (4cm), posłuchała tętna, odesłała z powrotem do łazienki. O 7:00 obudził się Starszak, podekscytowany, że rodzi się siostra i że jak wróci z przedszkola to już z nami będzie. Małż pojechał ją odwieźć i jak wrócił, przed 9:00 zostałam zbadana drugi raz - 8cm. I się zaczęło. Skurcze krzyżowe, bolesne, przeszły płynnie w bardzo bolesne. Już nie wyłączałam Tensa, chociaż niewiele pomagał, ale podejrzewam, że wtedy i Anioł Pański by nie pomógł. Siedząc jeszcze na piłce poczułam głowę wpadającą w kanał i kość ogonową odginającą się do tyłu. Zlazłam, przyjęłam pozycję kolankowo-łokciową, i tak już zostałam. Oczywiście ta ciąża zaczęła się ostrym rzyganiem więc nie mogła się skończyć inaczej. Dobrze, że tym razem nie jadłam gyrosa, bo kiepsko się go zwraca. Z tej fazy pamiętam, że Położna mówi "przed główką jest balonik z wód, zanim główka wyjdzie musi pęknąć" i przypomniałam sobie, że z pierwszą córką też tak było. Tylko wtedy położna mnie dziabnęła przebijając pęcherz "bo tak będzie szybciej" - tutaj usłyszałam i poczułam jak pęka. Przy doskonałej asyście Położnej chwilę później usłyszałam kwilenie mojej drugiej córki. Po wyjściu główki poczułam jak przekręca się w stronę lewego uda by w kolejnym skurczu wyjść do końca. Nie pamiętam jak urodziła się moja pierwsza córka. Z porodu drugiej pamiętam każdą sekundę. Była owinięta pępowiną, którą osobiście przecięłam po urodzeniu łożyska. Pierwsza dostałam ją w ramiona, po cichu, bez ważenia, mierzenia, zabiegów szpitalnych. Nikt jej nie dawał zastrzyków, szczepionek czy witamin. Została ze mną przez pierwszą dobę, golutka, blisko, czując bicie mojego serca i ciepło ciała. Była duża - prawie 4kg, obwód głowy 35cm, a moje krocze w stanie nienaruszonym (+10 do komfortu życia po porodzie).
Zapomniałam zrobić fotkę łożysku - kawał mięcha, prawie kilogram, pierwszy raz widziałam, niezła faza, miałabym na pamiątkę, do rameczki hehe.
Ach zapomniałabym dodać, że cały mój poród na kuchence gotował się rosół - miał to być niby najlepszy posiłek dla mnie jak już będzie po wszystkim. Hmm.. Coś nie pykło, bo nie bardzo dało się go zjeść, dopiero po rozcieńczeniu z wodą jakoś wciągnęłam dwa kubki. Małżon mój go doglądał, w przerwie między skurczami, choć i tak nie miał za wiele do roboty - jak się potem przyznał "w szpitalu miał więcej do ogarniania". Po takim porodzie muszę przyznać, że love tysiąc. Jasne, że córeńka piękna, że kocham, że emocje, dzidziuś, przytualmy się i w ogóle. Ale Małżon... nigdy nie kochałam go tak mocno jak w czasie i po tym porodzie. Pewnie jakieś hormony są za to odpowiedzialne, bo tak samo z siebie to chyba niemożliwe, co?
Dziękuję, że byłyście ze mną. Za wsparcie i dobre słowa. Że przeszłyście ze mną tą długą drogę podczas przygotowań do porodu w domu. Jestem Wam bardzo wdzięczna!
PS. Od dnia porodu mam narmiar wrażeń, emocji i otaczających mnie rzeczy - założyłam własnego bloga, na którego będę miała przyjemność zaprosić Was jak tylko zostanie dopracowany.


Epilog

I tak oto powstał blog "Dwie Córki", któremu dziś stuknął rok. 
To już 356 dni jak matka pisze o córkach. 

Dziękuję, że jesteście z nami <3


środa, 18 lutego 2015

Roczniak

Matki roczniaków lubują się w podsumowaniach. Pierwszy rok, rocznica macierzyństwa, bilans rocznego małego człowieka. Jaki jest? Jak wygląda? Co robi?

Mój roczniak jest łysy. No dobra, ma lekką zaczeskę. Spod lewego ucha mogę rozłożyć jej włosy na pół głowy. Śpi na prawym, to z lewej rośnie.
Nie chodzi. Okej - za rękę pójdzie. Z pchaczem pójdzie. Jak siora zmotywuje też pójdzie. Ale żeby tak sama od siebie? Szybciej na czworaka.
Dwójki ciągle w pieluchę. Uchhhh, ile jeszcze?
Stan zębów: 8. Napęd 4x4. BLW pełną gębą, w końcu jest czym przeżuwać. Je wszystko, z nami, to co my, dwa razy tyle co Starszak. Zaczęłam zapisywać ile dziennie zjada i jestem w szoku.
Uwielbia wyciągać nasze ciuchy i się w nie "ubierać". Potrafi się tym zająć na dobre kilka minut. Poza tym "akuku", chowanie się, "nie ma, nie ma" i te klimaty.
Daje buziaki. Otwiera paszczę i przytyka w różne części ciała. Lubi też popierdzieć buzią a nawet podejść i ugryźć. Szczypie mnie w dekolt. Aha, no bo my ciągle cycowe, nie wspominałam? Oprócz tego, że mój Roczniak je jak koń, to lubi sobie popić mlekiem - o, na przykład, kiszony ogórek na śniadanie a potem cyc. Mmmm.. że też nigdy sraczki nie było?!
Chciałabym wypisać co lubi jeść, ale chyba łatwiej pójdzie czego nie lubi. Gotowana cukinia ble, ale surowa już mniam. Ziemniaki w całości nie-e, ale puree owszem. Papryka coś nie bardzo podeszła, a i za brukselką nie przepada, ale tu istnieje prawdopodobieństwo, że ja po prostu nie umiem tego przyrządzić.
Ulubiome zwierzę - w kolejności - kot, pies, zwierzyna ogólnie. Wszystko co kudłate i miłe w dotyku jest kochane bardzo.
Boi się nagłego hałasu, dźwięków z klatki schodowej, dźwięku otwieranych drzwi. Spina się i zwiewa.
Ulubione zabawki to skarpetki i mój telefon.
Wsadza łapy w kontakty, w każdą dziurę, wnękę, zawiasy drzwi, deskę klozetową. To, co leży na podłodze zostaje zjedzone, ewentualnie wymemłane i wyplute. Starszak tak NIE ROBIŁ!
Jest ciekawska, wesoła, otwarta, choć nie zawsze lubi zostawać z obcymi jak matki nie ma w zasięgu wzroku. Często przebywa wśród dzieci, więc jestem spokojna o jej interakcje. Nie zginie - ugryzie albo ukradnie jedzenie, ale sama sobie krzywdy nie da zrobić.
Chodzi ze mną wszędzie. Dosłownie. Nie byłam z nią tylko u ginekologa i dentysty. A tak to zawsze razem. W Tuli, chuście, z przodu, z tyłu, system naczyń połączonych <3




środa, 11 lutego 2015

Dziecko domowe

Wygląda tak:


Ma dwie nogi, dwie ręce, jedną głowę i zadarty nosek. Jest piękne, pachnące i tak cudownie spokojne. Nikt mu nie przeszkadza w odpoczywaniu po ogromnym wysiłku. Leży sobie golutkie z matką, blisko, otoczone miłością.

To zdjęcie Dalii chwilę po porodzie. Ciężko mi je umiejscowić w czasie, bo on wtedy zwyczajnie się zatrzymał. Minuty przechodziły w godziny, godziny w dni i noce. Leżałyśmy razem w centrum dowodzenia, gdzie donoszono nam wszelkie potrzebne rzeczy. Opuszczałam je tylko na wizyty w toalecie. Cycki bolały, zmęczenie dawało się we znaki, łokcie i kolana miałam zdarte i obolałe, a poza tym połóg pełną gębą. Ale... było warto <3

Kocham Cię, córko nr 2. Nawet nie wiesz jak bardzo!

O tym jak Matka Córkę

Prolog: Posty przed- i po-porodowe mojej domówki ukazały się w internetach. Niestety strona, na której je opublikowałam przestała istnieć. Chciałam je tu do siebie przekleić, ale pechowo rozkraczył mi się laptop - przekleję je więc, gdy już staruszek wróci zreanimowany. Tymczasem piszę od nowa. Z perspektywy jednego roku.
--------------------------------------------------

Ja nie wiem, w którym momencie zaczęłam sobie wyobrażać poród domowy. Nie pamiętam co mnie do tego przekonało, ale jedno jest pewne - w lipcu, czyli w trzecim miesiącu, miałam już dogadaną położną i nie było siły, która potrafiłaby mnie od tego tematu odciągnąć.

Po Starszaku nie chcieliśmy mieć dzieci, choć wcześniej z Małżonem marzyliśmy o dużej rodzinie. Ciąża z Olgą była bardzo planowana, oczekiwana, poród mimo wszystko do najgorszych nie należał - jednak nie potrafiliśmy się zdecydować na kolejne dziecko. Może byliśmy za młodzi, może moment był nie do końca odpowiedni (a który jest?), może moje ciążowe hormony nie spotkały się ze zrozumieniem takim, jakiego bym oczekiwała. W każdym razie - coś nie zadziałało. 

Kiedy po kilku latach podjęliśmy decyzję, że jednak chcemy rodzeństwo dla naszej Jedynaczki, moja ustabilizowana tarczyca nagle zaczęła robić numery. Miałam poważne problemy zdrowotne i lekarka powiedziała, że jeśli zajdę w ciążę przy takim poziomie hormonów to będzie cud. No cóż, nie myliła się. Cud kończy dziś R O K.

W maju miałam odwiedzić koleżankę w Londynie. Odwołałam jednak wyjazd i jak się później okazało, w terminie kiedy planowałam picie piwa w mglistej stolicy Anglii, miałam pierwszą od dawna owulację. Nie przeszkodziło to jednak mojemu organizmowi dowalić krwawienia, które wzięłam za okres, i z winem pod pachą pojechałam do mojej Mamy urżnąć się zawodowo z okazji naszego święta.

Późniejsze wydarzenia niczym klatki z filmu. Piję drina na weekendowym wyjeździe i robi mi się niedobrze. Test, dwie kreski. Radość. Ginekolog. Za wcześnie. Najdłuższe dwa tygodnie. Usg. Serduszko. A potem 19 tygodni wyciętych z życiorysu na poważne rozmowy z wielką muszlą. Ciąża fizjologiczna. Chodzę do położnej. Na warsztatach poznaję Agnieszkę Maciąg, która urodziła w domu. To ostatecznie daje mi kopa, że TAK, że tego chcę, że tak właśnie będzie najlepiej. Że urodzę we własnym mieszkaniu.

Dalia rodzi się w domu. Ale nie z położną, która obiecała mi pomoc przy porodzie. Ona zostawia mnie samą w 37. tygodniu. Rzutem na taśmę znajduję nową, położną przez duże P, i dziś wierzę, że tak po prostu musiało być, że to było najlepsze dla nas. 

Rodzę bez żadnych internwencji, bez widowni, bez zbędnych słów. Obracam się do córki a Położna mówi "Spórz, tylko szybko, bo zaraz znikną - jaka natura jest mądra" i pokazuje mi woskowe koreczki zatykające miniaturowe uszka. Jestem totalnie rozklejona. Dalia jest czysta, śliczna, tylko moja. Leżymy golutkie razem przez wiele godzin.

Własne łóżko, rosól ugotowany przez Małżona i powrót Starszaka z przedszkola. Jej wielkie "Łaaaał... to moja siostrzyczka!" <3

Poród zmienia życie, świat, nas samych.. Nic mi nigdy nie dało takiej siły, takiej wewnętrznej mocy jak narodziny Drugiej Córki. To była eksplozja miłości, radości, całkowite spełnienie. Córko, dałaś mi tak wiele! Ty mała istoto, jak tego dokonałaś? Przewartościowałaś wszystko. Dokopałaś się do najgłębiej ukrytych we mnie pokładów ciepła. Zmieniłaś mnie na lepsze. Dziękuję za ten rok i patrzę z radością w przyszłość, 

Dziś mija pierwsze 365 dni Twojego życia, oglądam się przez ramię i łzy kapią mi ze wzruszenia. Wszystko dzieje się za szybko... 

poniedziałek, 9 lutego 2015

O jeden klik za daleko

Nic mi tak nie podnosi ciśnienia rano jak kawa i.. blogi. Parentingowe rzecz jasna.

Konkurs na blog roku trwa, ostatnia prosta drugiego etapu, emocje sięgają zenitu. Jedni rezygnują, drudzy kupują głosy, trzeci pojękują, że niewiele im brakuje i są masowo polecani przez innych, a moja facebookowa tablica przypomina tablicę ogłoszeń z supermarketu.

Przez tą zadziwiającą sieć blogerską, poprzez "jeden bloger poleca drugiego", docieram w miejsca, w które niekoniecznie mam ochotę. O jeden klik za daleko. I trafiam tam, gdzie nie widzę nic dobrego, Ale licznik fanów mówi coś innego.

To, co leży u podstaw tego posta - przeraża mnie. Bardzo poczytna blogerka wstawia zdjęcie karmiącej matki (piersią oczywiście) z komentarzem "No sorry, ale TO wywołuje u mnie odruch wymiotny". Jestem przerażona. Już kilkakrotnie wspominałam na "swoim terenie", że czasy jakie nastały są mocno nastawione na internety. A co za tym idzie - na blogi. Na blogi, które mają swoich czytelników. Które kształtują poglądy, na których znajdziemy porady, gdzie Matka A razem z Matką B przeczytają, że "pokarm matki po 6tym miesiącu to woda, lepiej daj dziecku banana zamiast pakować mu do buzi obwisłego cyca"... Matka A się zastanowi, ale Matka B posłucha. Kupi mieszankę X, którą blogerka poleca - przecież nie polecałaby czegoś, co nie byłoby dobre i sprawdzone! Przecież sama ma dzieci! A skoro tak - wie co dla nich dobre. Poza tym jest taka ładna, mądra, ja też bym chciała taka być.

Trafiam na bloga z radosną sesją zdjeciową 3-miesięcznej dziewczynki w nosidełku. Nosidełku-wisiadełku. Rodzice uśmiechnięci - patrzcie jak nam cudownie! Pod zdjęciami sto kometarzy: "a co to za nosidełko? też chcemy kupić", "tak, tak, nosidełka tej firmy są wspaniałe", "jak słodko wyglądacie". Raz jedyny pokusiłam się na "nawrócenie" jednej matki blogerki. Przyjęła moje uwagi ze spokojem, po czym stwierdziła, że producent nie dopuściłby do sprzedaży czegoś, co byłoby szkodliwe, więc skoro on twierdzi że jest ok, ona mu wierzy. Nasuwa mi się tu tylko jedno pytanie - dlaczego mcdonald nie ostrzega przed szkodliwością swojego żarcia? Albo coca-cola, albo żelki?Albo oooo danonki. Przecież to DLA DZIECI takie pyszne i zdrowe! Gdzie nasze mózgi? Myślcie ludzie, matki!

O przyczynie nie dotarcia do powyższej blogerki uświadomiła mnie dopiero inna pisząca mama. S jak Sponsoring. Słowo klucz, słowo wyjaśniające wszystko.

Biorę jak leci, ktoś napisał maila, zaoferował nosidełko za 500zł za f r i k o, no żal nie wziąć. Ale może jakbym poświęciła choć połowę czasu, jaki poświęcam na wybór idealnego wózka, i poczytała o noszeniu dzieci to nie wzięłabym tego bubla. A może bym wzięła... Ponoszę chwilkę, zrobię kilka foci, a kasa w kieszeni...

Moje ulubione tematy blogowe, w których można się wykazać zwiększając zasięg i przyciągając czytelników to: karmienie piersią, noszenie dzieci oraz poród. Tego ostatniego jeszcze nie poruszyłam. A nóż mi się w kieszeni otwiera, gdy czytam na niesamowicie poczytnym blogu "jadę do lekarza po skierowanie na cesarkę, niech mi ją zrobią we wtorek, bo muszę sobie zaplanować tydzień". I znowu - Matka A się zastanowi, ale Matka B powie "cholera! ona ma rację! ja też chcę wiedzieć, kiedy urodzę, w końcu muszę ogarnać tyle rzeczy, nie mam czasu czekać aż poród sam się zacznie". I znowu - gdyby matka blogerka czas przeznaczony na pisanie tego bzdurnego tekstu poświęciła na zdobycie wiedzy o porodzie, świat byłby znacznie lepszy. 

Nie uważam się za ekspertkę w macierzyństwie. Ale głowę mam pojemną i umysł otwarty. I chłonę wiedzę, nie tylko z internetów. Nie czytam papki tylko poważne artykuły. Rozmawiam z mądrymi ludźmi przez co, tak, jestem mądrzejsza. Nie wiem, czy od Ciebie, ale na pewno od tamtych blogerek. 

A jeśli Ty przeczytasz ten post i to ja podniosę Tobie ciśnienie, lecz zanim zaczniesz marnować swój czas na wstukanie hejtu w komentarz, zrobisz pauzę, zatrzymasz się chwilę i pomyślisz - damnit, a jeśli ONA ma trochę racji? To będzie to mój niewątpliwy sukces. Blogerski.

piątek, 6 lutego 2015

Sraczka

Konkurs Blog Roku 2014 trwa w najlepsze. Internety zalewa fala zdjęć i tekstów z informacją gdzie, jak i po co wysłać smsa. Ja też startuję, pamiętacie? Nie z blogiem, bo to jeszcze nie mój czas, a poza tym przez rok weszło tu Was tyle, co do słynnych "blogiń" wchodzi przez miesiąc - więc... nie z blogiem, a z tekstem. Tekstem, którego, nie powiem, chciałabym aby przeczytała pani Joanna Bator, i który nie zginąłby w czeluściach internetów. Jeśli Was porusza, jeśli chcielibyście tego samego co ja i jeśli jeszcze nie wysłaliście smsa - zróbcie to (T12152 na 7122). Tak, wiem, można kupić pakiet smsów na Allegro, ale szczerze mam nieco inne plany w związku z moim ostatnim macierzyńskim na koncie.

No właśnie. Można kupić sobie kolejny etap, po którym blogera zaleje fala fejmu, sławy i fleszy. Zanim weszłam w ten światek nawet nie zdawałam sobie sprawy, że blogosferą rządzą takie a nie inne prawa, że istnieje coś takiego jak "netykieta" i że siara pisać komuś komentarz na facebooku z konta fanpejdża. A tu proszę. Codziennie uczę się czegoś nowego.

No więc sraczka. Kupują, rozdają, wysyłają prezenty, organizują startery - wszystko za cenny sms z kodem. Trochę miałam nadzieję, że to będzie sprawiedliwy konkurs, ale tylko utwierdziłam się przekonaniu, że wszystko, co na lajki-srajki sprawiedliwe być nie może. Więc walczymy o to, kto jest bardziej obrotny i ma większa ilość znajomych.

Ale! 
Żeby nie było - są osoby w tych internetach, które mądrze piszą i których naprawdę warto czytać. Wierzę, że bloger w dzisiejszych czasach ma pewną misję - czytelnicy utożsamiają się i chcą być "tacy jak on". Przez ten rok nie dane mi było jednak zrozumieć fenomenu najbardziej poczytnych blogów, z ogromną rzeszą fanów, a z miałkim tekstem. Takich, w których na domiar złego polecane i opisywane są po prostu złe rzeczy. Czy to odnośnie noszenia dzieci, jedzenia, rodzenia - mam na myśli blogi parentingowe, bo siłą rzeczy zakotwiczyłam się w tej kategorii. Nie klikam "like" gdy widzę na zdjęciu noworodka w wisiadle. Ale ile osób klika...? 

Dochodząc do sedna posta pragnę poinformować, że:


Drugi etap kończy się 10 lutego. To bardzo dobra data, bo dzięki niej zapamiętacie kiedy Dalia ma pierwsze urodziny - 11ego :)

wtorek, 3 lutego 2015

Śnieżynki

Ewa to moja przyjaciółka i zarazem świetny fotograf. Trzaskają z mężem foty, aż miło. On śluby - Ona dzieci i brzuchy. On raz w roku robi wyjątek i foci nas na Naszym Moście. Do Ewy wpadam na kawę, a przy okazji zawsze coś kombinujemy.

Tak samo było i tym razem. W głowie urodził mi się pomysł na zdjęcie dla Dziadków z okazji ich święta - dwie wnuczki razem, biało, światełka, kożuszki. Napisałam do Ewy, czy jest w domu, była, no to przyjeżdżamy! Mieszkamy blisko, na szczęście i nieszczęście.

Zobaczcie efekty. Ja jestem zachwycona, Dziadkowie również. Zdjęcia dołączyły do kolekcji wnuczek w ramkach, niedługo braknie ścian do wieszania.













wtorek, 27 stycznia 2015

Love Baby Wearing

Obie córki noszone. Starsza trochę mniej przeze mnie, ale dużo przez Pana Ojca. Dopóki sama nie stanęła na nogi "podwójny iks" rządził. Mieliśmy oczywiście również wózek. Jak na pierwsze dziecko przystało - wielki, solidny, 3-funkcyjny, polskiego producenta. Mercedes na skrętnych kołach. Plus obowiązkowo lekka, zwinna, miejska spacerówka-parasolka, wymiarami pasująca do mikrobagażnika naszego auta.

Druga córka noszona cały już-prawie-rok. Z początkiem u Taty (jednak lęk jakiś z tyłu głowy, że te moje cycki nadal duże i gdzie ona mi się tam zmieści?!), potem już tylko u mnie. I jakoś, słuchajcie, mieści się.

I tak - naprawdę nie mamy wózka. Naprawdę nie używamy wózka. Dalia przejechała się dwa razy pożyczoną spacerówką jak miała 7 miesięcy, bo Babcia chciała zrobić z wnuczkami lans na dzielni. Postarszakowa parasolka kurzy się w piwnicy - a nóż widelec jeszcze się przyda. Jak nie nam, to komuś. Lubimy wymianę sprzętów dzieciowych z dzieciami znajomych.

Jestem orędowniczką noszenia dzieci, prawidłowego noszenia, chustowania, motania, przywiązania. Płaczę oglądając zwisające bobaski przodem do świata, a także te tyłem wsadzone w sztywne nosidło z wąskim panelem podpupnym... Płaczę, ale już odpuściłam krucjatę. Nie piszę, nie mówię, nie zwracam uwagi. Jeśli samą swoją postawą zainspiruję kogoś do pogłębiania wiedzy pt. "dlaczego moje dziecko w nosidle wygląda inaczej niż jej" - to już będzie sukces. Świata nie zmienisz, ale nosidło mółgbyś - zrobię takie koszulki.

Tymczasem piękne zdjęcia od Justyny z Lovebabywearing pstrykane dla Mokosh Wrap. 
Częstujcie się <3







PS. A tak serio to korzystam z wózka. I to na co dzień. Poważnie. Jakoś trzeba te zakupy z warzywniaka do domu przytaszczyć (klik) :)