Dwie Córki

Dwie Córki

sobota, 21 lutego 2015

365

Prolog

Ta trzyczęściowa opowieść ukazała się już rok temu w Internetach. Pisałam wtedy pojedyncze posty na blogu, którego byłam współtwórcą, a który już nie istnieje. Publikuję to teraz "na swoim terenie" - tekst jest długi, pisany w 33 i 37 tygodniu ciąży oraz tuż po porodzie.


Rozdział 1 "Poród domowy"

Dwa słowa przyprawiające o palpitację serca. Chcecie wywołać panikę i chaos na skalę międzynarodową? Oto sprawdzony przepis. Powiedzcie głośno: "Chcę rodzić w domu".
Piszę z perspektywy brzucha 33-tygodniowego, to tak zwany "post przed" - w lutym napiszę "po". 
Mam córkę, 4-latkę, i nie, nie mam traumy porodowej. Nie jestem szalona, nie jestem też odważna. Jestem po prostu.. świadoma.
To nie tak, że rodziłam w tragicznych warunkach, z okropnym personelem, miałam depresję poporodową i nie mogłam się zdecydować na kolejne dziecko. Mogłam, ale nie chciałam, a kiedy już chciałam to się okazało, że nie mogę. Ta ciąża to tak zwany "Cud nad Odrą", tak też staramy się ją traktować, od początku do końca (choć nie zawsze jest czas na rozczulanie się nad każdym kopnięciem - kto ma większego Bąka pod dachem, ten wie o czym piszę). 
Pamiętam, że po pierwszym porodzie położna powiedziała "taki poród to tylko w domu". A ja spojrzałam na nią jak na zielonego kota i nic nie odpowiedziałam, bo.. bo nie wiedziałam co! Zatkało mnie. Jak to, rodzić w domu? Ale.. to tak można? Jak to się robi? Yyyyy... 
Nie był to dla mnie już wtedy temat całkiem obcy, bo chodziliśmy z Małżonem do Szkoły Świadomego Macierzyństwa w ramach szkoły rodzenia i tam, owszem, padały słowa "poród domowy, rodzinny, lotosowy", wszystko fajnie, tylko brzmiało to na tyle egzotycznie, było tak oderwane od polskiego "poród=szpital", że zupełnie do nas nie trafiło. 
Upragniony drugi fasol brzuchowy nie zapoczątkował myśli o porodzie w domu. Nie wiem kiedy to przyszło, wiem, że kiełkowało dość długo i nagle okazało się tak oczywiste, że wręcz dziwne wydawało mi się myśleć o porodzie w realiach innych niż domowych. 
Zaczęłam czytać, oglądać filmiki, szukać babeczek, które w ten sposób urodziły, obczajać położne, aż w końcu zadzwoniłam do tej, która przyjmowała moją pierworodną w szpitalu i usłyszałam przez telefon "Drugie? W domu? Rewelacja! Jasne, że ogarniemy". To była pierwsza pozytywna reacja, na którą czekałam bardzo długo.
Na całą moją rodzinę, przyjaciół, znajomych, chyba tylko dwie osoby nie zareagowały histerycznie, a jedna reacja była dość zabawna ("W domu? Nieee, nie rób tego, wszystko będziesz miała ujebane"). 
Zaczęłam się zastanawiać, dlaczego kobieta z brzuchem nie może sobie wybrać miejsca porodu, skoro już nawet minister w rozporządzeniu dał nam taką opcję? Nie dał co prawda refundacji takiego porodu, ale powiedzmy, że zrobił krok w dobrą stronę. 
Ciąża fizjologiczna może być prowadzona przez położną - wiecie o tym? Byłam na świetnych warsztatach z położną i usłyszałam coś, czym się teraz z wami podzielę - to taki eksperyment. 
Wyciągnij przed siebie prawą rękę. Ręka, jak ręka, fajna, prawda? Jest zdrowa, ale tak na wszelki wypadek, w razie czego, zacznijmy ją leczyć. No bo przecież "coś" się może wydarzyć i ręka niespodziewanie nam zachoruje. Więc może na początek zafundujmy jej okłady, choćby tylko ziołowe. Hmm... To teraz ją zabandażujmy, usztywnijmy, na godzinkę. Potem na dwie. Potem na cały dzień. Zdejmijmy bandaż i wklepmy jakąś maść. I jak się czuje ręka? Zaczęła chorować? Niemożliwe! 
Czym się ten eksperyment różni od ciąży fizjologicznej? Ciąży fizjologicznej, której przy porodzie "ktoś" na siłę stara się "pomóc". Po co?
A to całe straszenie "cosiem"? Że "coś" się wydarzy? Nazywajmy rzeczy po imieniu - jakie "coś"? Dzieci się straszy Babą Jagą, a ona wiadomo, że nie istnieje. To samo dotyczy "cosia". Jeśli sytuacja tego wymaga - jeśli "coś" przyjmie w końcu jakąś nazwę, powiedzmy "nadciśnienie", "zatrucie ciążowe" etc. wtedy położna kieruje na wizytę lekarską i badania. Lekarz leczy! Do szpitala idziemy chorzy.
Poród to czysta fizjologia i nie zakłócany, bez ingerencji personelu, leków, kroplówek, gazów czy znieczuleń, jest po prostu piękną wspólną akcją mamy i dziecka, cudem narodzin, kiedy dopuszczamy do głosu naturę, hormony, zmysły i instynkty. 
Nie zrozumcie mnie źle, nie szufladkuję: poród w szpitalu = zło, w domu = dobro. Każda kobieta powinna mieć prawo i powinna być na tyle świadoma, żeby móc podjąć decyzję gdzie i w jakich warunkach chce wydać na świat swoje Dziecko.
Ja podjęłam tą decyzję. Mam wsparcie Małżona, Położnej, Przyjaciółki i kilku Koleżanek. Nawet moja starsza córka powiedziała ostatnio: "Mamo, a jak już będziesz rodzić to ja Ci pożyczę mój dmuchany basen i tam sobie w wodzie wypchniesz dzidziusia". Skąd to wzięła? Nie wiem. Pewnie po prostu "to" wie i jest to dla niej równie naturalne jak "Moja Siostra wyjdzie przez pipkę". I na tyle normalne, że może podzielić się tą wiadomością z Panią w okienku na PKP.


Rozdział 2 "Przedporód"

W 37. tygodniu zostawiła mnie położna. Po prostu zadzwoniła i powiedziała, że ona "chyba nie da rady przyjechać do tego porodu, bo ma dużo pracy, a poza tym to się przeprowadza no i niestety." Rozłączyłam się i jakby mnie kto obuchem w łeb. Jak to nie da rady? Jak to "niestety"??? Teraz? 3 tygodnie PRZED?
Najpierw się poryczałam, a potem okrutnie wkurzyłam. Jak można prowadzić kogoś przez 9 miesięcy ciąży w kierunku porodu domowego, a potem z dnia na dzień, odwrócić kota ogonem? Przez tydzień byłam złamana. A potem to się zaczęło.
Umówiłam się do położnej w placówce, w której mamy abonament. Byłam u niej kilka razy, wiedziała co się święci, bardzo dobra kobieta, w zasadzie powinnam napisać przez duże K, bo takich położnych za wiele w tym kraju nie ma. No dobra, może w kraju są, ale ten Wrocław to jakiś zaścianek z czasów Pana Tadka. 
Wizyta powinna trwać 20min, siedziałam półtorej godziny. Siedziałam i ryczałam, ona siedziała obok i starała się mnie podnieść na duchu. Ta konkretna wizyta przywróciła mi wiarę w ludzi. Pani Położna wyciągnęła przy mnie telefon i zaczęła dzwonić po koleżankach. Kto ogarnia domówki? Ty? Tak? Ale jesteś w ciaży.. To nie.. Kogo polecasz? Dobra, dzwonię. I tak przez dłuższą chwilę. Siedziałam osłupiała. Ostatecznie nic nie załatwiła, ALE wyciągnęła kartkę i napisała mi swój prywatny numer. Szok nr 1. Wręczyła karteluszkę ze słowami "jak tylko się zacznie, dzwoni pani do mnie; przyjadę, pomogę, porodu nie przyjmę, ale będę do 10ego centymetra, a potem pojedziemy razem do szpitala". Szok nr 2. To tacy ludzie jeszcze istnieją?
Pozostało ogarnąć szpital. Zostały mi polecone dwie położne z oddziału, które rodzą po ludzku. Wszystkie powinny, ale to co powinny, a co rzeczywiście się dzieje to dwie osobne kwestie.
Umówiłam się, poszłam. Powiedziałam bez ogródek o co kaman i co się stało. Pani Położna - i tu szok nr 3 - spojrzała na mnie ze smutkiem i powiedziała, że strasznie jej przykro. Że nie pomoże mi w domu, bo się tym nie zajmuje, ale pomoże mi tu, w szpitalu. Zapisała moje nazwisko, powiedziała że wszystko będzie dobrze. Wiara w ludzi nagle skoczyła z poziomu -10 na +5. 
Co się działo dalej? Zaczęłam dzwonić. Po koleżankach, znajomych, znajomych znajomych, matkach znajomych, tych, co rodziły i nie, po doulach, szukać na facebooku i różnych dziwnych innych miejscach. Zaczęłam jeździć, spotykać się, pytać, dowiadywać. Zeszłam do położniczego podziemia...
Zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Dziwne w tym sensie, że w momencie, gdy otworzyłam się na ludzi, innych, całkiem obcych, to okazało się, że istnieją jeszcze pokłady ludzkiej życzliwości i chęci pomocy. Poznałam dwie wspaniałe Doule, każda zaoferowała swoje wsparcie. Zaczęłam się oswajać z nową rzeczywistością, z porodem półdomowym a półszpitalnym. 
I wtedy wydarzyło się coś. Znowu. 
Wykonałam ostatni telefon. Do Położnej o której istnieniu wiedziałam od początku ciaży, ale zupełnie ją pominęłam, bo przecież "moja" była już umówiona, to po co miałam załatwiać drugą. Wiedziałam, że tamta Pani się nie podejmie, bo to za późno, mogłam być kimkolwiek, z niewiadomo jaką historią chorobową, patologią ciążową, whatever. Ale zadzwoniłam. Nie było tak pięknie, jakby się mogło wydać w tym momencie. Pani była na końcu świata, przyjmowała poród w miejscu bez zasięgu... Więc to jeszcze nie ta chwila na kwiatuszki i serduszka... Dzwoniłam uparcie, kilka dni z rzędu. A jak już się dodzwoniłam i minęła trzydziesta minuta rozmowy telefonicznej to wiedziałam. Wiedziałam, że jest dobrze i że jest dokładnie tak jak powiedziała mi nowopoznana Doula - to wszystko wydarzyło się po coś - żeby los mógł postawić na Twojej drodze nowe osoby, dobre i życzliwe, żebyś doświadczyła nowych rzeczy, i umiała się z nimi uporać.
Pani Nowa Położna przyjechała do nas kilka dni później wieczorem, zabalowała prawie do 22:00, rozpoznała teren, zbadała, mnie, bobasa, tętno, ciśnienie, wywiad. Karty ciąży i usg fruwały w powietrzu. A co najważniejsze - przekonała mojego Małżona do siebie w 5min. Bo wiecie, rozsiadł się naprzeciwko, założył ręce i on teraz będzie zawał pytania, a co! No i zadawał. A Pani Nowa sprawiła, że nagle zaczął rozważać czy może jednak tym razem nie przeciąłby tej pępowinki.
Teraz został nam ostatni tydzień przedpremierowy, a skoro już wiemy, że do domówki nie trzeba szorować podłogi spirytusem to w zasadzie.. nie mamy co robić. Poza oczywiście praniem tych słodziutkich, koszmarnie małych ubranek, które nijak nie dają się poskładać; kupowaniem jakiś dziwnych preparatów, mazideł, pieluch (o zgrozo!), ręczników i innych cudów niezbędnych do macierzyństwa, a jakże. 
Ja wczoraj odbębniłam depilację porodową, Małż wsadził ceratę pod prześcieradło, więc Świecie, jesteśmy gotowi powitać tę Nową Małą Istotę w naszym domu!


Rozdział 3 "Urodziłam"

Urodziłam w domu. I na tym można w sumie zakończyć posta, ale podejrzewam, że jednak czekacie na coś więcej.
Poród jak poród, weszło - wyjść musi. Schemat jak u wszystkich: bolało, bardzo bolało, trochę parcia i oto bobas po drugiej stronie brzucha. Ale cała otoczka, miejsce, klimat, emocje - nie do odtworzenia w żadnym szpitalu. Dla mnie. Bo powiedzmy sobie jasno - ile kobiet, tyle porodów, tyle wyobrażeń o porodach, tyle różnych podejść do kwestii rozmnażania - i to jest OK! Jestem przekonana, że niejedna z Was miała dobry poród w szpitalu - i to też jest ok. Ja również pierwsze dziecko tam urodziłam, ale dla mnie ten drugi poród był nie tylko związany z wyborem innego miejsca. Dla mnie to było bardzo głębokie przeżycie, sprawdzenie siebie jako kobiety, matki, oddanie się naturze i słuchanie swojego wnętrza. Nasze kobiece ciała są doskonałe i wiedzą jak rodzić. Razem z każdą moją komórką przeżyłyśmy to niezwykłe wydarzenie na 100%. Wiedziałam co się po kolei dzieje, nie stałam obok, a aktywnie współpracowałam z moją rodzącą się Córką. Nikt mnie do niczego nie zmuszał, nikt nic nie przyśpieszał, nikt mi nie zadawał pytań typu "kim pani jest z zawodu?" ani nie mówił co i kiedy mam robić.
Oczywiście i dla mnie przyszedł moment zwątpienia. Wiecie, to ta chwila, kiedy myślisz "nie dam rady", a tuż za nią czai się finał. Kapnęło parę łez, poleciało kilka kurew - ale chyba jednak lajtowo, bo nikt z sąsiadów nie zczaił, że się rodzimy.
Termin z ostatniej miesiączki i USG był ustalony na 4 lutego. Dwa dni wcześniej dostałam takiego rozstroju układu pokarmowego, że mówię "oho, to już!", tak przecież było z pierwszą córką. Niestety przeczyściło mnie zawodowo i... nic. Kolejny tydzień minął na parzeniu liści malin, łykaniu wiesiołka, chodzeniu na spacery, bzykaniu (to akurat było fajne w tym całym oczekiwaniu), masowaniu sutków, gadaniu z brzuchem, skakaniu na piłce, kucaniu i różnych innych dziwnych atrakcjach jakie sobie babki fundują z okacji końcówki ciąży. Nawet na wielkie lody pojechaliśmy z Małżonem i Starszaka do Dziadków wysłaliśmy na krótkie wakacje. No i nic. Nic się nie działo poza jakimiś skurczykami, które ciężko było nazwać regularnymi. Wizyta u ginekologa po "ostatnie L4" zakończyła się depresyjnym wypisaniem skierowania na oddział patologii ciąży w celu wywołania porodu. Skierowanie z datą 11 luty, 41 tc.
Wiecie jak bardzo przygotowywałam się do porodu w domu, jakie to było dla mnie ważne. A na końcówce zawisło nade mną to okrutne hasło "po terminie", choć terminowa ciąża fizjologiczna ma widełki 38-42 tydzień (!!!). Zaczęłam się zwyczajnie dołować. Nie myślałam o niczym innym, jak tylko żeby już, natychmiast urodzić, więc całą listę rzeczy, którą wymieniłam wyżej, na przyśpieszenie porodu, wykonywałam cyklicznie, do znudzenia, i oczywiście NIC się nie działo. Poszłam nawet na oddział w pobliskim szpitalu porozmawiać z położnymi, że "w razie czego" się mną zajmą i stworzą warunki, w miarę możliwości, jak domowe. Naprawdę trafiłam na wspaniałych ludzi w tej ciąży (i nadal trafiam!). W końcu zadzwoniłam do znajomej Douli, od której dostałam ochrzan, postawiła mnie do pionu, KOBIETO! jak ty chcesz żeby coś się zaczęło dziać, jak sama siebie blokujesz! Wyluzowałam. Był 10ty luty, wieczór. Zadzwoniłam do Położnej i mówię, że na jutro skierowanie, co robić - decyzja - czekamy do czwartku, potem niestety szpital, takie mamy prawo w Polsce.
Położyliśmy Starszaka do łóżka, włączyliśmy odmóżdżający film z Brucem Willisem, ugotowałam sobie kaszkę mannę. Cały wieczór nie padło ani pół słowa "poród", piłka poszła w kąt, już nawet się nie bzykaliśmy a sutki zamknęłam w żelaznym staniku. 
I o 3:00 obudził mnie skurcz. Doskonale wiedziałam, że to TO. Wyskoczyłam z łóżka, zabrałam piłkę, cichaczem poszłam do łazienki. Spędziłam tam dwie godziny podskakując, licząc skurcze i grając w kulki na komórce. O 5:00 obudziłam Małżona, który stwierdził "ojezu, co robisz", ale słysząc odpowiedź "rodzę" już był na nogach i nawet fuknął czemu nie dzwonię po Położną. No zadzwoniłam - o 5:30. Uradowana powiedziała, że łapie torbę i jedzie. Trochę jej zeszło, przyjechała godzinę później. Ja już zostałam okablowana, nadal na piłce, pod prądem, wszystkim rodzącym polecam Elle Tens <3
I wtedy zostałam zbadana pierwszy raz. Położna sprawdziła rozwarcie (4cm), posłuchała tętna, odesłała z powrotem do łazienki. O 7:00 obudził się Starszak, podekscytowany, że rodzi się siostra i że jak wróci z przedszkola to już z nami będzie. Małż pojechał ją odwieźć i jak wrócił, przed 9:00 zostałam zbadana drugi raz - 8cm. I się zaczęło. Skurcze krzyżowe, bolesne, przeszły płynnie w bardzo bolesne. Już nie wyłączałam Tensa, chociaż niewiele pomagał, ale podejrzewam, że wtedy i Anioł Pański by nie pomógł. Siedząc jeszcze na piłce poczułam głowę wpadającą w kanał i kość ogonową odginającą się do tyłu. Zlazłam, przyjęłam pozycję kolankowo-łokciową, i tak już zostałam. Oczywiście ta ciąża zaczęła się ostrym rzyganiem więc nie mogła się skończyć inaczej. Dobrze, że tym razem nie jadłam gyrosa, bo kiepsko się go zwraca. Z tej fazy pamiętam, że Położna mówi "przed główką jest balonik z wód, zanim główka wyjdzie musi pęknąć" i przypomniałam sobie, że z pierwszą córką też tak było. Tylko wtedy położna mnie dziabnęła przebijając pęcherz "bo tak będzie szybciej" - tutaj usłyszałam i poczułam jak pęka. Przy doskonałej asyście Położnej chwilę później usłyszałam kwilenie mojej drugiej córki. Po wyjściu główki poczułam jak przekręca się w stronę lewego uda by w kolejnym skurczu wyjść do końca. Nie pamiętam jak urodziła się moja pierwsza córka. Z porodu drugiej pamiętam każdą sekundę. Była owinięta pępowiną, którą osobiście przecięłam po urodzeniu łożyska. Pierwsza dostałam ją w ramiona, po cichu, bez ważenia, mierzenia, zabiegów szpitalnych. Nikt jej nie dawał zastrzyków, szczepionek czy witamin. Została ze mną przez pierwszą dobę, golutka, blisko, czując bicie mojego serca i ciepło ciała. Była duża - prawie 4kg, obwód głowy 35cm, a moje krocze w stanie nienaruszonym (+10 do komfortu życia po porodzie).
Zapomniałam zrobić fotkę łożysku - kawał mięcha, prawie kilogram, pierwszy raz widziałam, niezła faza, miałabym na pamiątkę, do rameczki hehe.
Ach zapomniałabym dodać, że cały mój poród na kuchence gotował się rosół - miał to być niby najlepszy posiłek dla mnie jak już będzie po wszystkim. Hmm.. Coś nie pykło, bo nie bardzo dało się go zjeść, dopiero po rozcieńczeniu z wodą jakoś wciągnęłam dwa kubki. Małżon mój go doglądał, w przerwie między skurczami, choć i tak nie miał za wiele do roboty - jak się potem przyznał "w szpitalu miał więcej do ogarniania". Po takim porodzie muszę przyznać, że love tysiąc. Jasne, że córeńka piękna, że kocham, że emocje, dzidziuś, przytualmy się i w ogóle. Ale Małżon... nigdy nie kochałam go tak mocno jak w czasie i po tym porodzie. Pewnie jakieś hormony są za to odpowiedzialne, bo tak samo z siebie to chyba niemożliwe, co?
Dziękuję, że byłyście ze mną. Za wsparcie i dobre słowa. Że przeszłyście ze mną tą długą drogę podczas przygotowań do porodu w domu. Jestem Wam bardzo wdzięczna!
PS. Od dnia porodu mam narmiar wrażeń, emocji i otaczających mnie rzeczy - założyłam własnego bloga, na którego będę miała przyjemność zaprosić Was jak tylko zostanie dopracowany.


Epilog

I tak oto powstał blog "Dwie Córki", któremu dziś stuknął rok. 
To już 356 dni jak matka pisze o córkach. 

Dziękuję, że jesteście z nami <3


środa, 18 lutego 2015

Roczniak

Matki roczniaków lubują się w podsumowaniach. Pierwszy rok, rocznica macierzyństwa, bilans rocznego małego człowieka. Jaki jest? Jak wygląda? Co robi?

Mój roczniak jest łysy. No dobra, ma lekką zaczeskę. Spod lewego ucha mogę rozłożyć jej włosy na pół głowy. Śpi na prawym, to z lewej rośnie.
Nie chodzi. Okej - za rękę pójdzie. Z pchaczem pójdzie. Jak siora zmotywuje też pójdzie. Ale żeby tak sama od siebie? Szybciej na czworaka.
Dwójki ciągle w pieluchę. Uchhhh, ile jeszcze?
Stan zębów: 8. Napęd 4x4. BLW pełną gębą, w końcu jest czym przeżuwać. Je wszystko, z nami, to co my, dwa razy tyle co Starszak. Zaczęłam zapisywać ile dziennie zjada i jestem w szoku.
Uwielbia wyciągać nasze ciuchy i się w nie "ubierać". Potrafi się tym zająć na dobre kilka minut. Poza tym "akuku", chowanie się, "nie ma, nie ma" i te klimaty.
Daje buziaki. Otwiera paszczę i przytyka w różne części ciała. Lubi też popierdzieć buzią a nawet podejść i ugryźć. Szczypie mnie w dekolt. Aha, no bo my ciągle cycowe, nie wspominałam? Oprócz tego, że mój Roczniak je jak koń, to lubi sobie popić mlekiem - o, na przykład, kiszony ogórek na śniadanie a potem cyc. Mmmm.. że też nigdy sraczki nie było?!
Chciałabym wypisać co lubi jeść, ale chyba łatwiej pójdzie czego nie lubi. Gotowana cukinia ble, ale surowa już mniam. Ziemniaki w całości nie-e, ale puree owszem. Papryka coś nie bardzo podeszła, a i za brukselką nie przepada, ale tu istnieje prawdopodobieństwo, że ja po prostu nie umiem tego przyrządzić.
Ulubiome zwierzę - w kolejności - kot, pies, zwierzyna ogólnie. Wszystko co kudłate i miłe w dotyku jest kochane bardzo.
Boi się nagłego hałasu, dźwięków z klatki schodowej, dźwięku otwieranych drzwi. Spina się i zwiewa.
Ulubione zabawki to skarpetki i mój telefon.
Wsadza łapy w kontakty, w każdą dziurę, wnękę, zawiasy drzwi, deskę klozetową. To, co leży na podłodze zostaje zjedzone, ewentualnie wymemłane i wyplute. Starszak tak NIE ROBIŁ!
Jest ciekawska, wesoła, otwarta, choć nie zawsze lubi zostawać z obcymi jak matki nie ma w zasięgu wzroku. Często przebywa wśród dzieci, więc jestem spokojna o jej interakcje. Nie zginie - ugryzie albo ukradnie jedzenie, ale sama sobie krzywdy nie da zrobić.
Chodzi ze mną wszędzie. Dosłownie. Nie byłam z nią tylko u ginekologa i dentysty. A tak to zawsze razem. W Tuli, chuście, z przodu, z tyłu, system naczyń połączonych <3




środa, 11 lutego 2015

Dziecko domowe

Wygląda tak:


Ma dwie nogi, dwie ręce, jedną głowę i zadarty nosek. Jest piękne, pachnące i tak cudownie spokojne. Nikt mu nie przeszkadza w odpoczywaniu po ogromnym wysiłku. Leży sobie golutkie z matką, blisko, otoczone miłością.

To zdjęcie Dalii chwilę po porodzie. Ciężko mi je umiejscowić w czasie, bo on wtedy zwyczajnie się zatrzymał. Minuty przechodziły w godziny, godziny w dni i noce. Leżałyśmy razem w centrum dowodzenia, gdzie donoszono nam wszelkie potrzebne rzeczy. Opuszczałam je tylko na wizyty w toalecie. Cycki bolały, zmęczenie dawało się we znaki, łokcie i kolana miałam zdarte i obolałe, a poza tym połóg pełną gębą. Ale... było warto <3

Kocham Cię, córko nr 2. Nawet nie wiesz jak bardzo!

O tym jak Matka Córkę

Prolog: Posty przed- i po-porodowe mojej domówki ukazały się w internetach. Niestety strona, na której je opublikowałam przestała istnieć. Chciałam je tu do siebie przekleić, ale pechowo rozkraczył mi się laptop - przekleję je więc, gdy już staruszek wróci zreanimowany. Tymczasem piszę od nowa. Z perspektywy jednego roku.
--------------------------------------------------

Ja nie wiem, w którym momencie zaczęłam sobie wyobrażać poród domowy. Nie pamiętam co mnie do tego przekonało, ale jedno jest pewne - w lipcu, czyli w trzecim miesiącu, miałam już dogadaną położną i nie było siły, która potrafiłaby mnie od tego tematu odciągnąć.

Po Starszaku nie chcieliśmy mieć dzieci, choć wcześniej z Małżonem marzyliśmy o dużej rodzinie. Ciąża z Olgą była bardzo planowana, oczekiwana, poród mimo wszystko do najgorszych nie należał - jednak nie potrafiliśmy się zdecydować na kolejne dziecko. Może byliśmy za młodzi, może moment był nie do końca odpowiedni (a który jest?), może moje ciążowe hormony nie spotkały się ze zrozumieniem takim, jakiego bym oczekiwała. W każdym razie - coś nie zadziałało. 

Kiedy po kilku latach podjęliśmy decyzję, że jednak chcemy rodzeństwo dla naszej Jedynaczki, moja ustabilizowana tarczyca nagle zaczęła robić numery. Miałam poważne problemy zdrowotne i lekarka powiedziała, że jeśli zajdę w ciążę przy takim poziomie hormonów to będzie cud. No cóż, nie myliła się. Cud kończy dziś R O K.

W maju miałam odwiedzić koleżankę w Londynie. Odwołałam jednak wyjazd i jak się później okazało, w terminie kiedy planowałam picie piwa w mglistej stolicy Anglii, miałam pierwszą od dawna owulację. Nie przeszkodziło to jednak mojemu organizmowi dowalić krwawienia, które wzięłam za okres, i z winem pod pachą pojechałam do mojej Mamy urżnąć się zawodowo z okazji naszego święta.

Późniejsze wydarzenia niczym klatki z filmu. Piję drina na weekendowym wyjeździe i robi mi się niedobrze. Test, dwie kreski. Radość. Ginekolog. Za wcześnie. Najdłuższe dwa tygodnie. Usg. Serduszko. A potem 19 tygodni wyciętych z życiorysu na poważne rozmowy z wielką muszlą. Ciąża fizjologiczna. Chodzę do położnej. Na warsztatach poznaję Agnieszkę Maciąg, która urodziła w domu. To ostatecznie daje mi kopa, że TAK, że tego chcę, że tak właśnie będzie najlepiej. Że urodzę we własnym mieszkaniu.

Dalia rodzi się w domu. Ale nie z położną, która obiecała mi pomoc przy porodzie. Ona zostawia mnie samą w 37. tygodniu. Rzutem na taśmę znajduję nową, położną przez duże P, i dziś wierzę, że tak po prostu musiało być, że to było najlepsze dla nas. 

Rodzę bez żadnych internwencji, bez widowni, bez zbędnych słów. Obracam się do córki a Położna mówi "Spórz, tylko szybko, bo zaraz znikną - jaka natura jest mądra" i pokazuje mi woskowe koreczki zatykające miniaturowe uszka. Jestem totalnie rozklejona. Dalia jest czysta, śliczna, tylko moja. Leżymy golutkie razem przez wiele godzin.

Własne łóżko, rosól ugotowany przez Małżona i powrót Starszaka z przedszkola. Jej wielkie "Łaaaał... to moja siostrzyczka!" <3

Poród zmienia życie, świat, nas samych.. Nic mi nigdy nie dało takiej siły, takiej wewnętrznej mocy jak narodziny Drugiej Córki. To była eksplozja miłości, radości, całkowite spełnienie. Córko, dałaś mi tak wiele! Ty mała istoto, jak tego dokonałaś? Przewartościowałaś wszystko. Dokopałaś się do najgłębiej ukrytych we mnie pokładów ciepła. Zmieniłaś mnie na lepsze. Dziękuję za ten rok i patrzę z radością w przyszłość, 

Dziś mija pierwsze 365 dni Twojego życia, oglądam się przez ramię i łzy kapią mi ze wzruszenia. Wszystko dzieje się za szybko... 

poniedziałek, 9 lutego 2015

O jeden klik za daleko

Nic mi tak nie podnosi ciśnienia rano jak kawa i.. blogi. Parentingowe rzecz jasna.

Konkurs na blog roku trwa, ostatnia prosta drugiego etapu, emocje sięgają zenitu. Jedni rezygnują, drudzy kupują głosy, trzeci pojękują, że niewiele im brakuje i są masowo polecani przez innych, a moja facebookowa tablica przypomina tablicę ogłoszeń z supermarketu.

Przez tą zadziwiającą sieć blogerską, poprzez "jeden bloger poleca drugiego", docieram w miejsca, w które niekoniecznie mam ochotę. O jeden klik za daleko. I trafiam tam, gdzie nie widzę nic dobrego, Ale licznik fanów mówi coś innego.

To, co leży u podstaw tego posta - przeraża mnie. Bardzo poczytna blogerka wstawia zdjęcie karmiącej matki (piersią oczywiście) z komentarzem "No sorry, ale TO wywołuje u mnie odruch wymiotny". Jestem przerażona. Już kilkakrotnie wspominałam na "swoim terenie", że czasy jakie nastały są mocno nastawione na internety. A co za tym idzie - na blogi. Na blogi, które mają swoich czytelników. Które kształtują poglądy, na których znajdziemy porady, gdzie Matka A razem z Matką B przeczytają, że "pokarm matki po 6tym miesiącu to woda, lepiej daj dziecku banana zamiast pakować mu do buzi obwisłego cyca"... Matka A się zastanowi, ale Matka B posłucha. Kupi mieszankę X, którą blogerka poleca - przecież nie polecałaby czegoś, co nie byłoby dobre i sprawdzone! Przecież sama ma dzieci! A skoro tak - wie co dla nich dobre. Poza tym jest taka ładna, mądra, ja też bym chciała taka być.

Trafiam na bloga z radosną sesją zdjeciową 3-miesięcznej dziewczynki w nosidełku. Nosidełku-wisiadełku. Rodzice uśmiechnięci - patrzcie jak nam cudownie! Pod zdjęciami sto kometarzy: "a co to za nosidełko? też chcemy kupić", "tak, tak, nosidełka tej firmy są wspaniałe", "jak słodko wyglądacie". Raz jedyny pokusiłam się na "nawrócenie" jednej matki blogerki. Przyjęła moje uwagi ze spokojem, po czym stwierdziła, że producent nie dopuściłby do sprzedaży czegoś, co byłoby szkodliwe, więc skoro on twierdzi że jest ok, ona mu wierzy. Nasuwa mi się tu tylko jedno pytanie - dlaczego mcdonald nie ostrzega przed szkodliwością swojego żarcia? Albo coca-cola, albo żelki?Albo oooo danonki. Przecież to DLA DZIECI takie pyszne i zdrowe! Gdzie nasze mózgi? Myślcie ludzie, matki!

O przyczynie nie dotarcia do powyższej blogerki uświadomiła mnie dopiero inna pisząca mama. S jak Sponsoring. Słowo klucz, słowo wyjaśniające wszystko.

Biorę jak leci, ktoś napisał maila, zaoferował nosidełko za 500zł za f r i k o, no żal nie wziąć. Ale może jakbym poświęciła choć połowę czasu, jaki poświęcam na wybór idealnego wózka, i poczytała o noszeniu dzieci to nie wzięłabym tego bubla. A może bym wzięła... Ponoszę chwilkę, zrobię kilka foci, a kasa w kieszeni...

Moje ulubione tematy blogowe, w których można się wykazać zwiększając zasięg i przyciągając czytelników to: karmienie piersią, noszenie dzieci oraz poród. Tego ostatniego jeszcze nie poruszyłam. A nóż mi się w kieszeni otwiera, gdy czytam na niesamowicie poczytnym blogu "jadę do lekarza po skierowanie na cesarkę, niech mi ją zrobią we wtorek, bo muszę sobie zaplanować tydzień". I znowu - Matka A się zastanowi, ale Matka B powie "cholera! ona ma rację! ja też chcę wiedzieć, kiedy urodzę, w końcu muszę ogarnać tyle rzeczy, nie mam czasu czekać aż poród sam się zacznie". I znowu - gdyby matka blogerka czas przeznaczony na pisanie tego bzdurnego tekstu poświęciła na zdobycie wiedzy o porodzie, świat byłby znacznie lepszy. 

Nie uważam się za ekspertkę w macierzyństwie. Ale głowę mam pojemną i umysł otwarty. I chłonę wiedzę, nie tylko z internetów. Nie czytam papki tylko poważne artykuły. Rozmawiam z mądrymi ludźmi przez co, tak, jestem mądrzejsza. Nie wiem, czy od Ciebie, ale na pewno od tamtych blogerek. 

A jeśli Ty przeczytasz ten post i to ja podniosę Tobie ciśnienie, lecz zanim zaczniesz marnować swój czas na wstukanie hejtu w komentarz, zrobisz pauzę, zatrzymasz się chwilę i pomyślisz - damnit, a jeśli ONA ma trochę racji? To będzie to mój niewątpliwy sukces. Blogerski.

piątek, 6 lutego 2015

Sraczka

Konkurs Blog Roku 2014 trwa w najlepsze. Internety zalewa fala zdjęć i tekstów z informacją gdzie, jak i po co wysłać smsa. Ja też startuję, pamiętacie? Nie z blogiem, bo to jeszcze nie mój czas, a poza tym przez rok weszło tu Was tyle, co do słynnych "blogiń" wchodzi przez miesiąc - więc... nie z blogiem, a z tekstem. Tekstem, którego, nie powiem, chciałabym aby przeczytała pani Joanna Bator, i który nie zginąłby w czeluściach internetów. Jeśli Was porusza, jeśli chcielibyście tego samego co ja i jeśli jeszcze nie wysłaliście smsa - zróbcie to (T12152 na 7122). Tak, wiem, można kupić pakiet smsów na Allegro, ale szczerze mam nieco inne plany w związku z moim ostatnim macierzyńskim na koncie.

No właśnie. Można kupić sobie kolejny etap, po którym blogera zaleje fala fejmu, sławy i fleszy. Zanim weszłam w ten światek nawet nie zdawałam sobie sprawy, że blogosferą rządzą takie a nie inne prawa, że istnieje coś takiego jak "netykieta" i że siara pisać komuś komentarz na facebooku z konta fanpejdża. A tu proszę. Codziennie uczę się czegoś nowego.

No więc sraczka. Kupują, rozdają, wysyłają prezenty, organizują startery - wszystko za cenny sms z kodem. Trochę miałam nadzieję, że to będzie sprawiedliwy konkurs, ale tylko utwierdziłam się przekonaniu, że wszystko, co na lajki-srajki sprawiedliwe być nie może. Więc walczymy o to, kto jest bardziej obrotny i ma większa ilość znajomych.

Ale! 
Żeby nie było - są osoby w tych internetach, które mądrze piszą i których naprawdę warto czytać. Wierzę, że bloger w dzisiejszych czasach ma pewną misję - czytelnicy utożsamiają się i chcą być "tacy jak on". Przez ten rok nie dane mi było jednak zrozumieć fenomenu najbardziej poczytnych blogów, z ogromną rzeszą fanów, a z miałkim tekstem. Takich, w których na domiar złego polecane i opisywane są po prostu złe rzeczy. Czy to odnośnie noszenia dzieci, jedzenia, rodzenia - mam na myśli blogi parentingowe, bo siłą rzeczy zakotwiczyłam się w tej kategorii. Nie klikam "like" gdy widzę na zdjęciu noworodka w wisiadle. Ale ile osób klika...? 

Dochodząc do sedna posta pragnę poinformować, że:


Drugi etap kończy się 10 lutego. To bardzo dobra data, bo dzięki niej zapamiętacie kiedy Dalia ma pierwsze urodziny - 11ego :)

wtorek, 3 lutego 2015

Śnieżynki

Ewa to moja przyjaciółka i zarazem świetny fotograf. Trzaskają z mężem foty, aż miło. On śluby - Ona dzieci i brzuchy. On raz w roku robi wyjątek i foci nas na Naszym Moście. Do Ewy wpadam na kawę, a przy okazji zawsze coś kombinujemy.

Tak samo było i tym razem. W głowie urodził mi się pomysł na zdjęcie dla Dziadków z okazji ich święta - dwie wnuczki razem, biało, światełka, kożuszki. Napisałam do Ewy, czy jest w domu, była, no to przyjeżdżamy! Mieszkamy blisko, na szczęście i nieszczęście.

Zobaczcie efekty. Ja jestem zachwycona, Dziadkowie również. Zdjęcia dołączyły do kolekcji wnuczek w ramkach, niedługo braknie ścian do wieszania.